I słusznie. Z literatury faktu wiemy, że rocznicowe imprezy mafiosów i pomniejszych bandytów odbywają się w normalnych krajach raczej po kryjomu. Wstydliwie utajnione. A nie w budynkach użyteczności publicznej czy wręcz w parlamencie.
Niepodległa Polska poniosła klęskę i nie potrafiła wymierzyć sprawiedliwości ostatniemu dyktatorowi PRL, choć ma krew na rękach i pogrążył kraj w gospodarczej ruinie. Ma też zastępy obrońców, którzy uważają, że "pokojowe przekazanie władzy" przekreśla jego winy. Dziwnym trafem często ci sami ludzie uważają, że w przypadku Pinocheta nie przekreśla. I nie lubią porównywania Jaruzelskiego do ściganych nawet po dziewięćdziesiątce przywódców np. latynoskich junt wojskowych, gdyż ma na sumieniu mniej ofiar niż tamci.
Trudno mi się z tym zgodzić, gdyż w przeciwieństwie do obrońców generała nie mam łatwości wymierzenia wyraźnej granicy, do której liczba wymordowanych cywilów oznacza jeszcze bycie mężem stanu, a od ilu morderstw ktoś staje się bandytą. Nie mam łatwości przeliczania trupów na kilogramy, których odpowiednia liczba pozwala powiedzieć "80 ofiar to jeszcze w porządku, ale 150 to już zbrodniarz".
Chcemy wierzyć, że Polska jest cywilizowanym europejskim krajem. W cywilizowanych krajach Europy zbrodniarzom niższego sortu niż Jaruzelski wymierza się kary więzienia. Egon Krenz, ostatni szef komunistycznej partii NRD, został skazany na 6 lat więzienia. Choć przewodził partii tylko ponad miesiąc. Według tych standardów u nas te 6 lat zarobiłby nawet Mieczysław Rakowski. Jaruzelski decydował zaś o być albo nie być wszystkich Polaków przez dekadę.
Wielokrotnie narzekałem na łamach "SE" na to, że mamy w Polsce unikalną lewicę, która wielbi wojskową juntę strzelającą do robotników i jej lidera, mającego na koncie antysemicką czystkę w armii. Mam cichą nadzieję, że wstydliwe i niemal potajemne obchody 90. urodzin Jaruzelskiego nie biorą się jednak wyłącznie ze złego stanu zdrowia dyktatora. Mam nadzieję, że choć do niektórych dotarło, jak ponurą postać czczą ich starsi koledzy.