W przypadku referendów obywatelskość Platformy i premiera Tuska objawiała się dość dziwacznie. Referendum w sprawie programowej obietnicy PO o jednomandatowych okręgach? Tusk po prostu zmełł podpisy, demonstrując, w którym miejscu ma ich wiarę w obietnice wyborcze.
Milion podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie zmiany wieku emerytalnego? Premier nie tylko wyrzucił je do kosza, ale jeszcze nawyzywał lidera Solidarności od pętaków, zachęcając tym, jak rozumiem, do dialogu społecznego. W referendum o odwołanie Hanny Gronkiewicz-Waltz obywatelskość PO objawiła się nawoływaniem premiera do bojkotu i wciągnięciem w to prezydenta.
Najnowszy przypadek dotyczy referendum w sprawie przymusowego posłania 6-latków do szkół. Milion podpisów zebrały tu nie partie czy związkowcy, ale zwykli rodzice. Chcieli mieć prawo do decydowania, czy zostawią swoje maluchy w przedszkolach, czy wypchną do szkół. Biorąc pod uwagę to, jak wiele reform III RP (np. w edukacji) okazywało się nieudanych, nie dziwię się rodzicom, którzy mają obawy wobec kolejnych eksperymentów przeprowadzanych przez polityków na ich dzieciach.
W tym wypadku obywatelskość Platformy i Donalda Tuska objawiła się do tej pory odwołaniem (bez powodu) głosowania w Sejmie. I przykryciem sprawy propagandową imprezką, na którą nie wpuszczono rodziców, którzy zbierali podpisy w sprawie referendum.
Zastanawiam się tylko, ile podpisów musieliby zebrać obywatele, żeby władza nie pokazała im, co naprawdę o nich myśli? W kampanii dotyczącej Hanny Gronkiewicz-Waltz słyszałem polityków i dziennikarzy wspierających Platformę, którzy jak mantrę powtarzali PR-owskie przesłanie "referendum w sprawach personalnych jest bez sensu". Podkreślali, że co innego, gdy dotyczy to kwestii merytorycznych, tak jak w Szwajcarii.
W sprawie 6-latków macie zatem referendum merytoryczne. Rządzący i wspomniani publicyści mają szansę udowodnić, czy w dalszym ciągu uważają swoich obywateli za idiotów, czy jednak za dorosłych ludzi, którzy mają prawo choćby współdecydować o losie własnych dzieci.