W takiej sytuacji ważniejsze od tego, kto jest "pisiorem", stało się to, kto podkusił premiera Tuska, by się ośmieszył i zaczął wyrzucać człowieka, zanim jeszcze skojarzył, o kogo w ogóle chodzi. Podkusić miał go podobno Grzegorz Schetyna za pomocą swoich przybocznych.
Lech Kaczyński pytany kiedyś, zresztą właśnie przez Donalda Tuska, dlaczego trzyma u siebie "tego s...syna Kurskiego", miał odpowiedzieć: "Może i jest s...synem, ale wolę go mieć po swojej stronie". Wygląda na to, że Donald Tusk nie wyciągnął wniosków z tego, co mówił mu Lech Kaczyński.
Grzegorz Schetyna jest typem polityka, którego znacznie lepiej mieć przy sobie niż przeciwko sobie. Co prawda to o kimś innym mówiono, że "znacznie lepiej go mieć w namiocie, bo poza namiotem nie tylko poobcina linki, ale jeszcze nasika na brezent", ale ten opis oddaje wiele problemów, z którymi boryka się dziś Donald Tusk. Na własne życzenie.
Premier, do niedawna bardzo sprawny w partyjnych gierkach, gdy szedł z kimś na wojnę, to doprowadzał do jego kompletnej marginalizacji. Używając przytoczonych porównań, zamiast trzymać go poza namiotem, w ogóle usuwał z obozowiska.
W przypadku Schetyny zdecydował się go upokorzyć i wystawić poza namiot (rząd). Nie wiadomo po co, gdyż Schetyna był uważany za sprawnego ministra, a do rządu trafiło wielu gorszych. Nie jestem pewien, czy dzisiejsza próba dokończenia tej wojny (o czym piszemy na str. 3), tuż przed serią czterech kampanii wyborczych, jest dla Platformy lepszym pomysłem niż ponowne wciągnięcie Schetyny do namiotu przy rekonstrukcji rządu.