Leszek Miller

i

Autor: X-NEWS

Miller: POchód

2016-05-11 7:00

Trwają zabawne przepychanki między zwolennikami sześciocyfrowej wersji uczestników sobotniej manifestacji i stronnikami pięciocyfrowego wariantu. Żmudny proces liczenia oglądamy na ekranach telewizorów, gdzie liczby szybują swobodnie jak wiosenne motyle, to tu, to tam. Mało kto zwraca uwagę, że niezależnie od sumy biorących udział w warszawskim przemarszu, układ sił w Sejmie nie zmienił się ani na jotę. Ani o jeden dzień nie przybliżył się także termin nowych wyborów wynikający z postulowanego skrócenia kadencji parlamentu.

Niewątpliwie Platforma i Grzegorz Schetyna odnieśli sukces logistyczny i propagandowy. Pokazali, że z 3,6 mln wyborców, którzy głosowali na PO w ostatnich wyborach, jakaś część pozostaje nadal gotowa identyfikować się ze swoją partią. Prawie 2 mln zł zainwestowanych w autokary, sprzęt, gadżety i akcesoria także zrobiły swoje. Emocje opadły i do strudzonych głów dociera powoli myśl, że decydujące liczenie nie odbywa się na ulicy, ale w lokalu wyborczym. Nie jest wielką sztuką wyprowadzić tysiące ludzi na ulicę, przeciw czemuś lub komuś, zwłaszcza jeśli ma się ku temu potrzebne środki. Prawdziwą sztuką jest zachęcić ludzi do głosowania na program pozytywny, gdzie oprócz sprzeciwu ważniejsza jest aprobata dla konkretnych rozwiązań. Jeśli zatem głównym celem KOD, PO i partii skupionych wokół nich jest odsunięcie PiS od władzy, to taka koalicja świetnie wygląda na ulicznych manifestacjach, ale nie działa przy urnach wyborczych. Różnice programowe są bowiem nie do pogodzenia. Koalicja wyborcza sklejona z programowych przeciwieństw mogłaby powstać tylko wtedy, gdyby partie uznały, że ich programy, tożsamość, identyfikacje nie mają większego znaczenia. Gdyby stwierdziły, że przestają konkurować ze sobą, a głównym spoiwem jest głosowanie przeciw, a nie za. To się jednak nie zdarzy, bo wyborcy rozumieją, że demokracja to nie tylko wspólnota, ale także różnice. To one właśnie pozwalają zorientować się, czym jedna partia różni się od drugiej, i dlaczego warto na nią głosować. Najważniejszym hasłem sobotniej manifestacji - oprócz niechęci czy wręcz nienawiści do Jarosława Kaczyńskiego - było potwierdzenie miejsca Polski w Europie. "Jesteśmy i będziemy w Europie" - można było usłyszeć i przeczytać w wielu miejscach. To oczywiste. Nie widzę w naszym kraju żadnej liczącej się siły, która chciałaby wyprowadzić Warszawę z Unii. Bardziej zasadnym pytaniem od tego, czy Polska pozostanie w UE, jest to, czy Unia w ogóle przetrwa, a jeśli tak, to w jakiej będziemy Europie? To poważna kwestia, bo kryzys migracyjny podważył fundamenty solidarności europejskiej zapisanej w traktatach z Maastricht i Lizbony. UE trzeszczy w szwach, a obecni jej liderzy, poza niesłychanym pomysłem z karami za nieprzyjęcie imigrantów, nie wiedzą, jak ją zszyć. Na razie postanowili dalej ją pruć. Swoją kuriozalną decyzją udowadniają bowiem, że władza unijna jest absolutnie nieprzewidywalna, wywołują kolejny napływ imigrantów do Europy, dają argumenty zwolennikom wyjścia Wielkiej Brytanii z UE i perorując o potrzebie solidarności, sprzeniewierzają się zasadzie, że nie ma solidarności bez dobrowolności. Jak to mawiał pewien francuski książę kardynał: "Boże, chroń mnie przed przyjaciółmi, przed wrogami obronię się sam".

Zobacz także: Janusz Korwin-Mikke: Życie w dżungli