Chyba każdy pamiętał, co robił 10 kwietnia 2010 roku, gdy dowiedział się o katastrofie smoleńskiej. Marta Kaczyńska była wtedy w swoim domu, siedziała przy stole w kuchni. Najpierw dotarły o niej informacje o problemach z lądowaniem, ale jak sama przyznała w wywiadzie z Vivą, nie przejęła się, bo wiedziała, ze takie rzeczy się zdarzają.
- Potem okazało się, że jest pożar, więc zaczęłam sobie tłumaczyć, że na pewno zostanie szybko ugaszony i nikomu nic poważnego się nie stanie. Ale chwyciłam za słuchawkę. Zadzwoniłam do funkcjonariuszy BOR-u, którzy urzędowali tu, w Sopocie. Wydawało mi się, że muszą mieć sprawdzone informacje. Nic nie wiedzieli – opisywała.
Sprawdź: Wraca rocznica smoleńska! Co z "dowodami na zamach"? Posiedzenie klubu PiS
W naszej galerii możesz zobaczyć groby ofiar katastrofy smoleńskiej.
Nikt nie powiadomił Marty Kaczyńskiej o tym, co się działo, bo na miejscu nie było funkcjonariuszy BOR-u. Dostawała tylko te informacje, które były przekazywane również w mediach. Dopiero około 9:00 dowiedziała się z programu informacyjnego, że był pożar i najpewniej nikt nie przeżył. Przyznała, że była w szoku.
- Poczułam się tak, jakby mnie nie było, jakby i moje życie się skończyło. Moje córeczki jadły śniadanie. Wzięłam je za ręce. Powiedziałam: „Dziadek i babcia nie żyją. Rozbił się samolot, którym lecieli” – wspominała w rozmowie z Vivą.
Marta Kaczyńska opowiadała, ze zaraz potem w jej domu było pełno ludzi, którzy przychodzili do niej, by ją wesprzeć. W najtrudniejszej chwili była otoczona przyjaciółmi, dzięki którym było jej chociaż nieco lżej.