"Super Express": - Panie pośle, pytanie na rozgrzewkę... Jak to się stało, że trafił pan do poprawczaka?
Mariusz Kamiński: - Rzeczywiście, to był początek mojej działalności w opozycji anty-PRL-owskiej, w latach 80. Sąd dla nieletnich w Żyrardowie skazał mnie na rok pobytu w zakładzie poprawczym w zawieszeniu. Za namalowanie hasła "Katyń pomścimy" na pomniku wdzięczności żołnierzom sowieckim w Polsce oraz zdjęcie i zniszczenie czerwonej flagi dumnie powiewającej na komitecie powiatowym PZPR w mieście Sochaczew. SB zatrzymała mnie, gdy miałem 15 lat.
- Był pan takim patriotą zadymiarzem? I nic się nie zmieniło?
- Tak bym się nie określił. Natomiast sprawy państwowe są mi rzeczywiście bardzo bliskie.
- Tytuł wczorajszego "Super Expressu": "Kto zdradził agenta Tomka?". Kto? Proszę o imię i nazwisko.
- Imię i nazwisko tego funkcjonariusza zostanie przekazane prokuraturze.
- Kto przekaże i kiedy?
- Byli funkcjonariusze CBA. Poinformowali mnie, że prześlą pismo do prokuratury z informacją, kto był w "Wyborczej" i przekazał zdjęcia.
- A oni to wiedzą na pewno?
- Tak. Niestety, to były funkcjonariusz, który ma poważne problemy osobiste. Koledzy informowali mnie, że został on dyscyplinarnie zwolniony z CBA, już za czasów obecnego szefa. Brał udział w bójce z policjantem. Jest to osoba, która leczy się psychiatrycznie. I w oparciu o informacje tej osoby, zresztą udzielane anonimowo, bez nazwiska, "GW" rozpoczęła wielodniową kampanię ataku na mnie, na CBA. Posługując się insynuacjami.
- Dlaczego przyjął pan do służby człowieka, który leczy się psychiatrycznie?
- W tym czasie jeszcze się nie leczył. Przeszedł po wielu latach z policji do CBA. Wyniki badań nie budziły wątpliwości. Pracował też wiele miesięcy w CBA po moim odwołaniu.
- Może pan chce zdyskredytować tego człowieka?
- Nie, nie chcę. Sam się zdyskredytował, przekazując czy sprzedając te zdjęcia "Gazecie Wyborczej".
- Sądzi pan, że "Wyborcza" zapłaciła za te zdjęcia?
- Według informacji, jakie mają funkcjonariusze, tak.
- A jakim był funkcjonariuszem, gdy pracował u pana?
- Nie wykonywał żadnych poważnych funkcji operacyjnych. Zajmował się zaopatrzeniem dla jednego z wydziałów operacyjnych.
- Człowiek, który zajmował się zakupami, był tak blisko agenta Tomka?
- Tak, bo był w tym samym wydziale.
- Robię to z niechęcią, ale muszę bronić "Wyborczej". Gdy takie zdjęcia, które pokazała "GW", trafią do jakiegokolwiek dziennikarza, to każdy zastanawiałby się, czy agent Tomek jest osobą odpowiedzialną.
- Te zdjęcia są robione w trzech różnych miejscach. Jedne na imieninach w mieszkaniu Tomasza Kaczmarka. Inne na kolacji, na którą zostałem zaproszony - w prywatnym mieszkaniu funkcjonariusza, który przeszedł na emeryturę. I to nie ma nic wspólnego z CBA.
- Więc to są prywatne zdjęcia? Zatem z punktu widzenia polskiego prawa media nie mogą publikować takich zdjęć?
- Nie ma powodu, by były publikowane bez mojej zgody i zgody innych uczestników tych spotkań. Spotykamy się w prywatnym mieszkaniu, na kolacji. W tym momencie byłem osobą całkowicie prywatną.
- Wróćmy do zdjęć. Powiedział pan o trzech miejscach...
- Problem jest z tymi zdjęciami z pieniędzmi. Te akurat nie są z imienin. To były pieniądze przeznaczone na kontrolowane wręczenie korzyści majątkowej. Rozmawiałem z Tomaszem Kaczmarkiem, jak je zrobiono. Powiedział mi, że zrobił je bez jego zgody właśnie funkcjonariusz, który później dostarczył je "Wyborczej". Kaczmarek zwrócił mu uwagę, żeby zniszczył te zdjęcia. Jego błędem było to, że tego nie dopilnował. I jeszcze jedna rzecz z punktu widzenia etyki dziennikarskiej. Nikt z "Wyborczej" nie zwrócił się do mnie o jakiekolwiek zajęcie stanowiska w tej sprawie. Tak nie działają profesjonalni i uczciwi dziennikarze.
- Mówi pan, że agent Tomek nie chciał, żeby mu zrobiono te zdjęcia. Tylko czy on do nich nie pozuje?
- Jeśli nagi tors Tomasza Kaczmarka jest największą aferą III RP, że musimy o tym tygodniami mówić, to znaczy, że nie ma poważnych tematów.
- Tak prywatnie, co pan sądzi o swoim koledze partyjnym, pośle Kaczmarku?
- Bardzo sympatyczny człowiek. W wieku 19 lat wstąpił do policji. Związał z nią i służbami całe swoje życie. Osiem lat pracował jako funkcjonariusz pod przykryciem. Bardzo uzdolniony funkcjonariusz operacyjny, który ma realne osiągnięcia i zasługi.
- A nie był leciutko zbyt nonszalancki?
- Nie będę oceniał życia prywatnego swoich współpracowników czy kolegów.
- A co z jego ubraniem? Bardzo drogim ubraniem.
- Proszę pamiętać, że funkcjonariusz pod przykryciem musi upodobnić się do otoczenia, w którym funkcjonuje. Walczymy z korupcją, gdzie mamy do czynienia z ludźmi bogatymi, chcemy, żeby nasz funkcjonariusz uchodził za biznesmena niebudzącego podejrzeń. Zatem musi dysponować pewnego typu gadżetami, które go uwiarygadniają. Jeśli używa luksusowego samochodu, to tylko w czasie czynności operacyjnych. Po ich zakończeniu samochód nie jest przydatny do służby dalszej i jest sprzedawany. Żadne pieniądze nie są marnotrawione. Z punktu widzenia przeciętnego obywatela ważne jest to, żeby ukrócić - czasem wielomilionową - korupcję. A nie to, że na pewien czas funkcjonariusz odgrywał rolę bogatego biznesmena.
- Panie pośle, słucham pana i sobie myślę - spisek dotyczący agenta Tomka!
- Dla mnie to jest śmieszne. Trzy i pół roku temu zostałem odwołany z CBA i ciągle muszę się tłumaczyć, że nie jestem wielbłądem. Były komisje śledcze sejmowe, naciskowe, nienaciskowe, kilkadziesiąt spraw prokuratury. I zdecydowana większość jest zakończona, umorzona. Ostatnio w czerwcu sąd umorzył postępowanie przeciwko mnie, stwierdzając, że nie doszło do żadnego przestępstwa w związku z wykonywaniem przeze mnie funkcji szefa CBA. To jest już jakaś paranoja i obsesja niektórych środowisk politycznych i "Gazety Wyborczej", która wobec mnie nie przestrzega żadnych standardów.
- Marek Biernacki, członek sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, powiedział w RMF, że prawdziwym celem akcji CBA nie była Weronika Marczuk, ale synowa Leszka Millera.
- Biernacki mówi bzdury i głupoty. Wydawało mi się, że jest nieco poważniejszą osobą. Odbędę z nim w Sejmie bardzo stanowczą rozmowę i poproszę go, żeby publicznie przeprosił mnie za te słowa. Mam nadzieję, że będzie miał odrobinę honoru i to zrobi. To jest po prostu nieprawda.
- Panie pośle, jednak z Weroniką Marczuk zaliczyliście wpadkę. Ta sprawa nie dotarła nawet do sądu. Niestety, musiałem przepraszać na łamach "SE", trochę przez pana.
- Przykro mi, że doszło do takiej sytuacji. Jest to zadziwiające dla mnie, dlaczego prokuratura umorzyła tę sprawę. Dostarczyliśmy wystarczające dowody, nie popełniliśmy błędu. Prokuratura postawiła jej zarzuty. Co się stało później? Do końca nie wiem. Sprawa nie trafiła zaś do sądu, ponieważ prokuratura wycofała część materiału operacyjnego CBA. I prokurator podjęła decyzję, żeby nie przekazywać sprawy do sądu. Moim zdaniem to ogromny błąd. Mam nadzieję, że do tej sprawy będziemy mogli w przyszłości wrócić.
- Pan nazywa ludzi przestępcami, a oni ciągają pana po sądach. Sobiesiak - biznesmen z afery hazardowej.
- Tak, kilka dni temu wygrałem proces z panem Sobiesiakiem, którego przed komisją śledczą nazwałem przestępcą. Jest to osoba skazana prawomocnym wyrokiem sądu za korupcję, wyrok jest niezatarty. Opisując kulisy afery przed komisją, miałem obowiązek mówić wszystko, co wiem na ten temat. Również to, że jest to przestępca, który utrzymywał bardzo bliskie i zażyłe kontakty z członkami rządu, z ważnymi przedstawicielami partii rządzącej. Sąd podzielił mój punkt widzenia. Stwierdził, że to słowo opisuje precyzyjnie stan prawny, w jakim znajduje się pan Sobiesiak.
Mariusz Kamiński
Wiceprezesem PiS, twórca i pierwszym szefem Centralnego Biura Antykorupcyjnego