"Super Express": - Jutta Urpilainen, minister finansów Finlandii, ogłosiła, że jej kraj nie chce odpowiadać za nie swoje długi i "nie będzie się trzymała euro za wszelką cenę". Rozważano koniec strefy euro ze względu na Grecję. Może skończy się jednak przez bunt bogatych, którzy nie chcą płacić za biednych?
Marek Zuber: - Nie wierzę w rozpad euro z tej strony. Po przeliczeniu wszystkich za i przeciw w każdym z tych państw strefa euro powinna wydawać im się korzyścią nie do przecenienia. Nawet jeżeli trzeba będzie ponieść jakieś koszta budowy nowych fundamentów strefy. I Polsce opłaci się wejście do strefy euro po tym, gdy wydobędzie się z problemów, w które się wpędziła.
- Skąd zatem tak zdecydowana wypowiedź z Finlandii, a wcześniej sugestie z Holandii?
- Każdy z tych krajów ma swoje problemy wewnętrzne i rozważałbym je jako wypowiedzi polityczne wobec swoich potencjalnych wyborców. To bardzo istotny element pewnej radykalizacji wypowiedzi. Co by się bowiem stało, gdyby Finlandia wyszła ze strefy euro?
- Właśnie, co by się stało?
- Nie łożyłaby na Grecję i inne kraje. Firmy w Finlandii wróciłyby jednak do czasów ryzyka kursowego związanego z własną walutą, kosztami transakcji. To nie pomaga gospodarce. Te wypowiedzi oceniałbym nie jako wyraz chęci wyjścia z euro, ale zniecierpliwienia polityków tym, że reforma strefy euro idzie zbyt wolno. Jesteśmy dziś tu, gdzie powinniśmy być rok temu.
- Wielu ekonomistów poważnie rozważa koniec strefy euro...
- To prawda. Powiem więcej, że pierwszym sceptykiem był np. Milton Friedman. Kiedy wczytamy się w to, co mówił w 2000 r., nie mówił jednak, że strefa euro jest skazana na porażkę. Mówił, że widzi problemy związane ze wspólną polityką fiskalną. To, co mówił odnośnie do koniecznych zmian w strefie euro, teraz jest realizowane. Euro idzie zatem w dobrym kierunku. Z kilku powodów kraje Europy mogą się na tę wspólną politykę fiskalną zdecydować. Najważniejszy to ten, że w najbliższym czasie Europa nie będzie bez tego mogła konkurować z USA bądź Chinami.
- Jednak opór przeciwko wspólnej polityce fiskalnej jest w Europie dość spory.
- To prawda, ale wiele opinii jest mocno przesadzonych. Pakt fiskalny przedstawiany był jako narzucanie krajom jakiejś kary. Nie przedstawiajmy tego w ten sposób! Przecież chodzi o porządkowanie finansów publicznych. I w każdym przypadku jest to dla danego kraju dobre. Z fatalnego stanu finansów publicznych brał się bałagan w Argentynie, Grecji.
- Kiedy mówi pan o nowych fundamentach strefy euro. Czy te fundamenty będą zakładały, tak jak sugeruje Finlandia i Holandia, brak pomocy dla tych, którzy wpadną w kłopoty z własnej winy?
- Jeżeli dalej nie będzie widać końca, a także wyraźnie rozpisanych etapów dalszego radzenia sobie z kryzysem, to możemy mieć ten problem. I pojawić się mogą takie, a nawet bardziej radykalne wypowiedzi. Dziś zasobne, ale małe Finlandia czy Holandia nie wiedzą, ile będą musiały w to włożyć. Kończy się czas takich doraźnych ruchów, bo nie załatwimy tematu w rok. Problemy z tego kryzysu będziemy odczuwali jeszcze może nawet przez 10 lat. Trzeba jednak pokazać drogę na te 10 lat.
- Droga wspierania krajów zadłużonych proponowana przez Unię bywa podważana. Jest list 172 ekonomistów do kanclerz Merkel, w którym protestują...
- W Europie jest kilkadziesiąt tysięcy ekonomistów, więc 172 nie robi wrażenia. To jest łatwe do powiedzenia: nie wspieramy zadłużonych. Trzeba jednak pokazać, co się dzieje, jeżeli nie wesprzemy. Czym to się skończy? Nikt tego nie wie. Co by się stało, gdyby nie ratowano banków w 2008 roku?
- Słyszałem opinie, że nic. Powstałyby nowe, może na zdrowszych zasadach.
- Też słyszałem, ale były też analizy, że światowa gospodarka nie cofnęłaby się o 6 proc., ale np. o 30 proc.! Do jakiej skali bezrobocia by mogło dojść? A może na fali buntu wobec tej sytuacji w którymś z krajów do władzy doszedłby jakiś nowy Hitler? Łatwo rzucać takie opinie bez proponowania alternatywy.