Teoretycznie mamy ustrój demokratyczny, którego istotą jest m.in. równość wobec prawa, możliwość wpływania na decyzje polityczne, krytykowania polityków czy urzędników, a także swoboda wyrażania opinii bez narażania się na represje. Tyle w teorii, a w praktyce każdy punkt mógłby być zakwestionowany. Nawet media pełniące rolę psa stróżującego, a cieszące się zwykle swobodą opinii, mogą ponieść karę.
Jaki użytek robimy dziś z wolności słowa? Co się stało, że tak wielu spośród nas ma wrażenie, że jej nie ma bądź że służy manipulacji? Świat poznajemy głównie z mediów, to na nich skupia się nasza uwaga. A w nich ponad 50 procent informacji to bad newsy; 30 procent wiadomości ujmowanych jest w formę konfliktu, a w relacjach politycznych poprzez konflikt interpretowanych jest aż 2/3 informacji. Do czego wykorzystujemy daną nam przez Boga lub naturę wolność - do wzajemnego zwalczania się? Czyżbyśmy wracali do stanu opisywanego przez Thomasa Hobbesa jako walka wszystkich ze wszystkimi, w której człowiek człowiekowi jest wilkiem?
Państwo stanu plemiennego
Wolność w tradycji filozoficznej, w wydaniu choćby Johna Locke'a czy Johna Stuarta Milla miała służyć dobru ogólnemu i jednostkowemu, poznawaniu prawdy i dążeniu do szczęścia. Ale we współczesnych społeczeństwach politycznych dominuje walka i najważniejsze jest przeciwieństwo wróg - przyjaciel. W zapomnienie odchodzą koncepcje podmiotowości ludzkiej, tolerancji i poszanowania pluralizmu, a demokracja deliberatywna, czyli taka, w której do powszechnie akceptowanych opinii dochodzi się w publicznej debacie, pozostaje kaprysem intelektualistów.
Życie społeczne zostało całkowicie zdominowane przez politykę i polityków, przez system wartości, który narzucili reszcie społeczeństwa. Z ideałami Solidarności powiązane były koncepcje podmiotowości ludzkiej i pochodne od niej - społeczeństwa obywatelskiego. Tymczasem wróciliśmy do stanu plemiennego, z wrażliwością plemienną i plemienną świadomością.
Wolność jest darem, ale nie jest wartością absolutną. W grze wyznaczonej przez reguły wolności nie ma zwycięzców ani pokonanych; gra idzie o wspólnotę, o Państwo, o narodowe interesy. Dziś jednak - mam wrażenie - parcelujemy naród na plemiona. Partie polityczne, a przede wszystkim dwie główne, bez pardonu rywalizujące o elektorat podzieliły między sobą postaw czerwonego sukna. Świadomie impregnowane na argumenty drugiej strony, okopane na własnych pozycjach, łączące członków i sympatyków emocjami bardziej niż własnym programem, kierowane przez charyzmatycznych szefów plemiona, tworzą grupy nieprzemakalne, oddzielone od zewnętrznego wroga kordonem słów, w których obcy nazwany jest watahą, moherem, pisuarem, popaprańcem, tuskoludem czy lemingiem.
Zniszczyć wroga i wolność
Składnikiem wolności jest tolerancja w granicach wyznaczonych dobrem drugiego, z czego wynika nakaz nieszkodzenia. Partie i związane z nimi elity (artystyczne i intelektualne) nie przebierają w słowach, zwalczając siebie bardziej personalnie niż programowo: wrogiem dla jednych jest Kaczyński, Ziobro czy Fotyga, dla drugich Tusk, Sikorski czy Niesiołowski. Dziennikarze powtarzają partyjne fobie i wpisują się w dychotomie prawica-lewica, solidarni-liberalni, antysemityzm-antypolonizm, przyjmując reguły gry narzucone przez partyjnych bossów, a często "wkupując się" w ich łaski.
W życiu plemiennym nie ma zmiłuj: walka o źródło wody wśród hominidów w "Odysei kosmicznej" Stanleya Kubricka kończy się odegnaniem od źródła nieprzyjacielskiego plemienia. I jego - w konsekwencji - zagładą.
Co zabija demokrację? Czy wolność słowa, będąca podstawą egzystencji demokracji może doprowadzić do jej unicestwienia? Czy nadmierna wolność w korzystaniu z dobrodziejstwa niepohamowanego języka, który wypowie wszystko, co pomyśli głowa, może doprowadzić do stanu dzikiej plemienności, w którym człowiek człowiekowi był wilkiem? Odpowiedź na wszystkie te pytania, niestety, jest twierdząca: może.
Cofnijmy się w czasie
Kto zatem weźmie do ręki młot i rozbije mur, jaki postawiły wokół swoich posiadłości współczesne plemiona? Jest jeszcze czas, by przywrócić słowu jego wartość, by debata służyła wypracowaniu najlepszego rozwiązania, a nie wzajemnemu przekrzykiwaniu się i opluwaniu. Christopher Lasch w "Buncie elit" pisze o utraconej sztuce dyskusji, co sprawia, że społeczeństwo jest niedoinformowane, zmanipulowane i pozbawione wartości moralnych.
Niski poziom dyskusji internetowych specjalnie nie zaskakuje, ale niski poziom dyskusji politycznych szkodzi demokracji. Przypomnijmy, że jedna z definicji demokracji mówi o tym, że ludzie mają w niej wpływ na podejmowane decyzje opierając się na racjonalnych argumentach. A kto ma ich dostarczać, jeśli nie elity i politycy. Gdzież nam do poziomu siedmiu 3-godzinnych debat na argumenty, jakie toczyli ze sobą w Ameryce w 1858 roku kandydaci na prezydenta Abraham Lincoln i Stephen Douglas.
Marek Palczewski
medioznawca
Artykuł pochodzi z nowego tygodnika opinii: "to ROBIĆ!"Tygodnik to ROBIĆ! ukazuje się w każdy wtorek jako bezpłatny dodatek do Super Expressu. |