Samobójcza śmierć Barbary Blidy tak ożywiła starą gwardię SLD, że Kalisz z Millerem zaczęli uprawiać jogging. Zrobienie z Blidy ikony bohaterskiej walki z reżimem Kaczyńskiego przypominało najlepsze lata propagandy stalinowskiej. Usłużni dziennikarze napisali scenariusz filmu o heroicznej śmierci śląskiej Nike tak wzruszający, że łzy zalewały mi oczy. Trudno zrozumieć, dlaczego ten obraz nie został nagrodzony na festiwalu w Gdyni. A grająca Blidę pożyczka-Biedrzyńska zasłużyła na nagrodę Oskara. Oczywiście Oskara Lange filmu polskiego. Skorzystał na tym Ryszard Kalisz, który dzięki nieboszczce dostał pierwsze miejsce na liście SLD w Warszawie. W parytetowej walce wykopał z tego miejsca K. Piekarską.
Tylko Kalisz potrafi przeprowadzić polityczny recykling samobójstwa, choć nie każdego. W 2000 roku popełnił je Ireneusz Sekuła, były poseł SLD. Niestety, to samobójstwo nie nadawało się do obróbki politycznej. Kalisz piastował wtedy wysokie stanowisko przy prezydencie Kwaśniewskim. Nie powołano wówczas żadnej komisji sejmowej do zbadania przyczyn tego samobójstwa. O postawieniu przed Trybunałem Stanu ówczesnych premiera i ministra sprawiedliwości nikt nawet nie myślał. Nie nakręcono filmu o jego samobójczej śmierci. A przecież Sekułę mógłby zagrać Ryszard Kalisz bez Biedrzyńskiej. Jakaż była różnica między samobójstwem Blidy i Sekuły? Otóż do domu nieszczęsnej przyszli funkcjonariusze ABW. Do biura Sekuły natomiast zawitali chłopcy z miasta. A z nimi nie ma żartów, bo dworować można sobie tylko z państwa polskiego. I te żarty z państwa Kaliszowi i innym politykom SLD i PO wychodzą najlepiej.
Kalisz osiągnął wiele, ale daleko mu jeszcze do redaktora naczelnego gazetoidu wyborczego. Ten po śmierci Jacka Kaczmarskiego oświadczył, że bard Solidarności pozwolił mu korzystać z jego autorytetu do końca życia. Strach umierać, gdy obok czai się naczelny gazetoidu. Lepiej za życia napisać sobie nie tylko testament, ale i nekrolog.
Nawet spracowane dłonie R. Kalisza nie potrafią jednak tak ubrać w trumnie denata jak redaktorzy. Dał temu ostatnio przykład największy żyjący autorytet oralny polskiego dziennikarstwa, Jacek Żakowski. W TVP Info wyznał, że kiedy usłyszał o śmierci A. Leppera, pomyślał o Andrzeju Czumie. W projekcie sejmowego raportu Czuma zaprzeczył istnieniu nacisków na prokuraturę i tajne służby w czasie rządów PiS-u. Przewodniczący sejmowej komisji naciskowej zaprzeczył tym samym obowiązującej w gazetoidzie doktrynie lansowanej przez niezależnego Żakowskiego. A jego zdaniem Lepper był ofiarą nacisków i brudnej prowokacji służb w czasie rządów PiS-u. Skoro Czuma nie potwierdził tego w raporcie, to desperacki czyn Andrzeja Leppera był tego nieuchronną konsekwencją. Innymi słowy Żakowski zasugerował, że Andrzej Czuma pośrednio przyczynił się do samobójczej śmierci szefa Samoobrony.
Tego nawet Kalisz by nie wymyślił, choć w recyklingu pośmiertnym jest mistrzem nad mistrzami. Strach umierać, kiedy sępy opinii publicznej tak nisko latają.