"Super Express": - "Wprost" zatrudnił pana do pisania cotygodniowych felietonów. Będzie wakat na stanowisku naczelnego "Playboya"?
Marcin Meller: - Z powodu felietonów? Nie sądzę. We "Wproście" piszę to, na co nie ma miejsca w apolitycznym "Playboyu".
- To była zaskakująca propozycja?
- Niezupełnie. Po moim wpisie na Facebooku, który spowodował niemałe zamieszanie, Tomasz Lis jako człowiek pragmatyczny najwyraźniej stwierdził, że jest koniunktura, aby złożyć mi taką ofertę. Może w innych okolicznościach bym odmówił. Ale tak się złożyło, że osiem lat po odejściu z "Polityki" znów zacząłem czerpać frajdę z pisania czegoś dłuższego niż wstępniak do "Playboya". A jak ktoś chce to jeszcze drukować i czytać, no to bomba!
Przeczytaj koniecznie: Marcin Meller w szpilkach: Przystojna z niego kobieta ZDJĘCIA!
- A dlaczego wyparł się pan wpisu na Facebooku, po którym obwołano pana zdrajcą Platformy?
- Nigdy nie ślubowałem wierności żadnej partii. Zresztą niczego się nie wyparłem. W wywiadzie dla "Polska The Times" powiedziałem tylko, że gdybym wiedział, jaka wielka afera z tego będzie, to kierując się własnym w miarę spokojnym życiem, zastanowiłbym się przed publikacją. Ale pan Żakowski i prawicowi publicyści od razu zaczęli krzyczeć, że się wycofuję. Otóż nie wycofuję z tego wpisu ani jednej kropki.
- Zdania skierowanego do PO: "Niestety muszę Was poinformować, że moja cierpliwość się wyczerpała i w najbliższych wyborach na Was nie zagłosuję", też pan nie wycofuje?
- Nie wycofuję.
- Do której partii panu najbliżej?
- To moja słodka tajemnica.
- To może inaczej. Pana ojciec, Stefan Meller - dyplomata, historyk i polityk - był blisko związany z Unią Demokratyczną i Unią Wolności. Ile zostało w panu z niego?
- Mam nadzieję, że odziedziczyłem po ojcu zdolność niezależnego i trzeźwego myślenia. Tata był związany ze środowiskiem Unii Wolności, ale miał też odwagę - wbrew wielu przyjaciołom - wejść do rządu PiS jako szef MSZ. Dla dobrego imienia państwa polskiego. Jako poważany na Zachodzie dyplomata chciał uciąć spekulacje, że w Polsce doszło do jakiegoś autorytarnego zamachu stanu.
- A jednak firmował partię antyestablishmentową i antysalonową.
- Proszę pamiętać, że rząd Kazimierza Marcinkiewicza, podobnie jak ówczesny PiS, był całkiem umiarkowany. Z tą partią związani byli tacy ludzie, jak Sikorski, Religa, Mężydło, Borusewicz. Dopiero gdy do rządu weszli sympatyczni panowie Giertych i Lepper, tata zgodnie z zapowiedzią podał się do dymisji.
- W 2003 r. powiedział pan, że polityka pana nuży.
- Propozycja z "Playboya" spadła na mnie jak z nieba. Nigdy nie kryłem skłonności rozrywkowych. A to była szansa na połączenie poważnego dziennikarstwa - niezbędnego do robienia porządnego pisma - z zabawowym, hedonistycznym nastawieniem. Idealna kombinacja. I na własny rachunek.
Patrz też: Marcin Meller: Wyzywają mnie od żydowskich mend, a moja żona ma ulżyć Narodowi i wyciąć sobie macicę
- Pracę w "Polityce" czy "Playboyu" zawdzięcza pan talentowi czy może kontaktom ojca?
- Nie będę się wdzięczył. Na pewno w przypadku "Polityki" pomogło to, że byłem synem swojego ojca. Ale to może działać na początku, później trzeba sobie samemu dawać radę. Choćby w "Playboyu".
- Co pan właściwie robi w tym "Playboyu"? Siedzi przed komputerem i ogląda gołe babki?
- To też. Nie będę udawał, że studiuję Pisma Ojców Kościoła. Robię w zasadzie wszystko - od planowania numeru, czyli ustalania tematów tekstów, po dobór modelek i fotografów na sesje zdjęciowe.
- Według jakich kryteriów dobiera pan modelki?
- To obiektywne kryteria urody. Tak jak Woody Allen nie nadaje się do pisma dla kulturystów, tak niektóre kobiety nigdy nie dostaną się na sesję do "Playboya". Często jednak prywatne gusta muszę zachować dla siebie. Nawet gdy upatrzę sobie jakąś modelkę, a redakcja mi ją odradza, poddaję się. Podczas konsultacji staram się też zachować proporcje płciowe, żeby kolegium nie zamieniło się w koszary. W końcu pismo musi się sprzedać i utrzymać nakład.
- Przeglądając przez lata setki tysięcy zdjęć, można się uodpornić na piękno kobiecego ciała?
- Pan żartuje? Gdy jest się zdrowym heteroseksualnym mężczyzną, to nie można się uodpornić. "Playboy" nie jest pismem pornograficznym. Choć wiem, że część feministek, skrajna lewica i prawica z chęcią posłaliby mnie do wszystkich diabłów.
- Obok "Playboya" były programy "Dzień Dobry TVN", "Agent", a teraz "Drugie Śniadanie Mistrzów". Pan chyba zawsze chciał być celebrytą.
- Celebryci to ludzie znani z tego, że są znani. A ja w swym życiu chyba zrobiłem parę wartościowych rzeczy. Jestem dziennikarzem. To poważny i odpowiedzialny zawód. I wcale się nie kłóci z tym, że chcę być znany. A pan nie chce? Konia z rzędem temu, kto wskaże mi dziennikarza bez odrobiny próżności. Gdy ktoś mi mówi, że nie cieszy się ze swego nazwiska pod tekstem czy wywiadem, jest hipokrytą.
- W "Agencie" poznaliście się z Bartoszem Arłukowiczem...
- I od razu się zaprzyjaźniliśmy. To była chemia od pierwszego momentu. Bartek bał się co drugiej rzeczy, miał lęk wysokości. Od początku jednak wiedział, kto jest agentem i dzięki dużej inteligencji wyszedł z sytuacji podbramkowej i wygrał program.
- Czy zmienił pan o nim zdanie, gdy odszedł do PO?
- Ależ skąd! Wcale mu się nie dziwię. Napieralski robił wszystko, żeby się go pozbyć, a nawet upokorzyć, proponując mu słabe miejsca na liście. Mógł oczywiście wrócić do zawodu lekarza, ale jeśli chce zrobić coś pożytecznego w polityce, to jego decyzja jest dla mnie zrozumiała.
- Jest pan przypadkiem dziennikarza rozrywkowego, który ma też ciągoty polityczne. W pana karierze raz przeważa rozrywka, raz polityka. Która z nich jest ważniejsza?
- Pudło! Moją największą pasją jest Gruzja. Już od 1992 r., gdy pojechałem na Zakaukazie, aby pisać do "Polityki" o toczącej się wówczas wojnie pomiędzy Ormianami i Azerami. Od tamtej pory jeż-dżę tam regularnie. Efektem jest książ-ka, którą właśnie napisałem wraz z żoną - "Gaumardżos. Opowieści z Gruzji".
- Kto miał rację w gruzińsko-rosyjskiej wojnie z sierpnia 2008 r.?
- Od dwudziestu lat stroną atakującą była i jest Rosja, która nigdy nie pogodziła się z tym, że Gruzja wyskoczyła spod jej skrzydeł. Natomiast Saakaszwili zachował się nieroztropnie, dając się Rosjanom sprowokować.
- Był pan dumny z Lecha Kaczyńskiego, gdy pojechał do Tbilisi i na czele przywódców państw regionu rzucił wyzwanie Rosji, nazywając ją imperium zła?
- Osobiście mam mieszane uczucia co do zasadności tamtego wyjazdu. Nie potrafię jednak zliczyć, jak wiele razy będąc w Gruzji, piłem zdrowie prezydenta Kaczyńskiego. Bywałem w mieszkaniach inteligencji w Tbilisi, w zapadłych wioskach górskich, przebywałem w towarzystwie przeciwników oraz zwolenników Saakaszwilego. I od wszystkich słyszałem to samo - że Lech Kaczyński przyjechał wtedy po to, by ich wesprzeć duchowo i pokazać, że nie są sami. Dlatego zawsze będą go pamiętać. Jest wielkim bohaterem narodowym Gruzji.
- Podróże, modelki, celebryci - to główna treść pana życia zawodowego. A zaczynał pan jako krewki działacz NZS. Pana koledzy z tamtych czasów na dobre związali się z polityką: Mariusz Kamiński, Paweł Lisicki, Paweł Piskorski...
- W NZS nie kierował mną jakiś nieopanowany pęd do robienia polityki. Przede wszystkim była to - cytując poetę - "kwestia smaku" i mam nadzieję, że pani Herbertowa nie poda mnie do sądu za cytat. Niezgoda na okropną rzeczywistość. Ale też wchodziłem na bramę Uniwersytetu Warszawskiego na zasadzie "hej, przygodo!". A złośliwi mówili, że po to, by podrywać dziewczyny.
- Jako student zaproszony przez Leszka Millera do KC PZPR wygrażał mu pan, że jeśli władza nie ustąpi, to "na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści". Gdzie się w III RP zawieruszył pana antykomunizm?
- Moja przepowiednia sprawdziła się w Rumunii, gdzie komuniści nie ustąpili. Natomiast w Polsce oddali władzę, więc zachowali życie. My w NZS chcieliśmy wolnej Polski. I wbrew temu, co twierdzą niektórzy prawicowi publicyści, uważam, że się udało. Od dwudziestu lat mamy demokrację, wolne wybory i wolność słowa.
- Po 1989 r. udało się rozliczyć z PRL?
- Średnio. Przede wszystkim nie było cezury oddzielającej PRL od III RP. Latem '89 komunizm w sąsiednich państwach jeszcze się trzymał i nie można było stawiać bardziej odważnych żądań. Gdy jednak wszystko dookoła zaczęło się sypać - na Węgrzech, w NRD, w Pradze - należało natychmiast doprowadzić do usunięcia Jaruzelskiego, zerwać umowy z komunistami i zrobić lustrację wraz z dekomunizacją. A tak się nie stało i być może straciliśmy szanse na nieco lepszą Polskę.
- Jakbym słyszał braci Kaczyńskich! Oni też uważali, że słowo honoru dane zbrodniarzowi nie obowiązuje wiecznie.
- No cóż, bracia Kaczyńscy też miewali czasem rację. Jeśli mówią, że Ziemia krąży wokół Słońca, to nie będę z zasady zaprzeczał, że jest na odwrót. Powiem panu więcej. Kiedyś żona powiedziała mi, że w głębi duszy jestem PiS-owcem, tylko że odstręcza mnie styl, w jakim oni robią politykę. Coś jest na rzeczy.
- Które wartości prezentowane przez PiS są panu bliskie?
- Przywiązanie do silnego państwa, elementy polityki historycznej, silny wymiar sprawiedliwości, szacunek dla tradycji narodowej. Do pewnego stopnia podzielam ich wrażliwość społeczną oraz przekonanie, że jesteśmy jednym narodem i z tego tytułu mamy pewne zobowiązania wobec słabszych oraz nie powinniśmy być nastawieni tylko na siebie. Problem jednak w tym, że każde z tych haseł Jarosław Kaczyński obraca we własną karykaturę.
- Czym jest dla pana 10.04.2010?
- Przede wszystkim przejmującym dowodem na słabość państwa polskiego. Do tej katastrofy po prostu nie miało prawa dojść.
- Co pan myśli, oglądając co miesiąc tłumy na Krakowskim Przedmieściu?
- Pomijając to, że niektórzy politycy celowo nakręcają spiralę emocji, jestem w stanie wczuć się w sytuację osób, które przychodzą na Krakowskie Przedmieście w przekonaniu, że protestują przeciwko jakiemuś absolutnemu złu. Nie zgadzam się z nimi, ale potrafię zrozumieć, że czują się wykluczeni, poniżani i prześladowani.
- A jaki był pierwszy rok prezydentury Bronisława Komorowskiego?
- Obserwując naszego prezydenta i słuchając jego bon motów, zdecydowanie zbyt często mam ochotę wyłączyć telewizor.
Marcin Meller
Redaktor naczelny "Playboya", felietonista "Wprost"