Gdy tylko przeszłam przez drzwi Szkoły Podstawowej nr 34 w Lublinie, od razu zostałam rozpoznana. - Pani dziennikarka przyszła - pani woźna szybciutko zawołała dyrektorkę, która pośpiesznie ruszyła w moim kierunku. - Dzień dobry, dzień dobry, zapraszam do gabinetu - uprzejmie wskazała mi drogę pani dyrektor. Na jej twarzy było widać promienny uśmiech. Widać, że cieszyła się z mojej obecności i jak się później okazało, wszystko i wszystkich przygotowała do mojej wizyty.
Szkolne korytarze były puste - wciąż trwały lekcje. To, co od razu przykuło moją uwagę, to duże tablice z karteczkami po polsku i ukraińsku. Dobryj den - głosiła jedna z nich. Wokół był wielki napis z niebiesko-żółtymi serduszkami i napisem “Solidarni z Ukrainą”. Uśmiechnęłam się szeroko. Widać, że szkoła stara się, aby polskie i ukraińskie dzieci jak najlepiej się zintegrowały, co później potwierdziły też moje rozmowy z tłumaczkami, pomagającymi nauczycielom.
ZOBACZ TAKŻE: Białoruś szykuje się na wojnę? Generał grozi Polsce: "Zniszczenia, śmierć, eksplozje"
W szkole odnalazły spokój
Na początku wyjaśnijmy, na czym polega praca moich rozmówczyń: Iryny, Maryny, Haliny i Olhi. Pomagają one bowiem polskim nauczycielom podczas lekcji, tłumacząc ich słowa na język ukraiński. Pomimo że język stanowi dużą barierę, komunikacja jakoś się udaje, a wszyscy starają się być jak najbardziej delikatni i wyrozumiali w stosunku do ukraińskich dzieci.
Halina Czapla (36 l.) przyjechała do Polski z Drohobycza, a pracę pomogła jej znaleźć znajoma. Gdy wybuchła wojna, Halina gotowała śniadanie dla swoich dzieci. Gdy usłyszała huk, pomyślała, że to po prostu samolot. Potem się okazało, że to bomba. Początkowo kobieta nie chciała wyjeżdżać z kraju. Była pewna, że to tylko straszenie, a nie początek wojny, jednak teść zapakował ją do samochodu i zawiózł na granicę. - Dobrze się stało - przyznała Halina.
Nauczycielka, podobnie jak inne tłumaczki, dobrze odnajduje się w szkole. Każda z moich rozmówczyń jest zadowolona z pracy, jaką wykonuje. Jak wskazują, bycie w szkole pomaga im zapomnieć o przerażającej rzeczywistości.
- Kiedy jestem tutaj, zawsze koncentruję się na pracy. Chcę pomóc naszym dzieciom, nie skupiając się na swoich emocjach. Chcę, żeby one się tutaj trzymały. Jestem emocjonalnie mocniejsza, kiedy jestem tutaj. Szkoła mi w tym pomaga - mówiła Olha Razkevych (42 l.).
Olha opuściła Równe kilka dni po rozpoczęciu wojny. Jak przyznała - tak jak wszyscy i ona nie była przygotowana na taką sytuację. - Wyły alarmy, syreny, biegaliśmy do piwnicy. Te ataki były w dzień i nocy. Mało spaliśmy. Gdy zostawialiśmy mieszkanie i biegliśmy do piwnicy, braliśmy tylko zwierzęta. Ze zmęczenia zostawialiśmy nawet plecaki - mówiła. Do Polski Olga przyjechała z synem, jak tylko dowiedziała się o możliwości wyjazdu za granicę.
- Tutaj jest komfortowo. Nie mamy czasu koncentrować się na wiadomościach z Ukrainy. Po pracy to zawsze z naszymi mężami siedzimy na telefonach, na Viberze, Telegramie, w prasie. Ale kiedy jesteśmy tutaj, to jesteśmy czymś zajęte. To pomaga nie myśleć - zgadza się Maryna Sira (34 l.).
Do Polski przyjechała z Irpienia z córeczką Sashą (7 l.). Jak się ostatnio dowiedziała, nie ma już do czego wracać - jej dom został doszczętnie zniszczony. - Teraz musimy zacząć wszystko od zera, ale my mamy życie i to jest najważniejsze - stwierdziła.
Autor: Joanna Twardowska