Taki właśnie tytuł - "Designated survivor" - nosi popularny ostatnio amerykański serial z Kieferem Sutherlandem w roli tytułowej.
W pierwszym odcinku podczas dorocznego wystąpienia prezydenta na Kapitolu wybuchają bomby, zabijając niemal wszystkich, a główny bohater - niepozorny, cichy sekretarz do spraw urbanizacji, którego wyznaczono do przeżycia - na mocy konstytucji przejmuje funkcję prezydenta najważniejszego mocarstwa. Początkowo zadanie go przytłacza, ale z czasem objawia kolejne talenty i odnajduje się w nowej roli.
Nie wiem, czy Andrzej Duda ma czas na oglądanie "Designated survivor", ale pomiędzy nim a Tomem Kirkmanem - postacią graną przez Sutherlanda - istnieje pewne podobieństwo. Oczywiście inaczej niż Kirkman, Duda ma za sobą mocny mandat pochodzący z powszechnych wyborów. Jednak - podobnie jak Kirkman - Andrzej Duda nie spodziewał się, że obejmie funkcję głowy państwa. I, podobnie jak Kirkman, znalazł się na szczycie państwowej hierarchii (przynajmniej formalnej), nie mając przesadnego doświadczenia w politycznych grach.
A jak przebiega proces politycznego dojrzewania serialowego prezydenta USA i prawdziwego prezydenta Polski do roli, jaka im przypadła? Trudno porównywać film z rzeczywistością, lecz gdyby się na to jednak poważyć, Kirkman w wielu momentach wypadałby lepiej od Dudy. Owszem, ma łatwiej, bo jest niezależny (nie należy ani do Partii Demokratycznej, ani do Partii Republikańskiej), ale w ciągu kilkunastu odcinków pierwszej serii parę razy wykazuje twardość, zdecydowanie i ostatecznie stawia na swoim. Takiej twardości i zdecydowania Andrzej Duda nie wykazał jeszcze ani razu, wciąż pozostając w cieniu swojej macierzystej formacji. A zegar kadencji tyka nieubłaganie.
Zobacz: Borys Budka o tragedii na wrocławskim komisariacie: PiS krył sprawę śmierci Igora S.?