Po ponad dwóch latach, podczas których naczelny smoleński śledczy obozu PiS Antoni Macierewicz mógł sięgać po wszelkie dostępne w Polsce środki, materiały prokuratury, badania, mógł korzystać bez ograniczeń z publicznych pieniędzy i angażować setki ekspertów, nie dowiedzieliśmy się niczego nowego - bo hipoteza o wybuchach, które miały zniszczyć samolot jeszcze w powietrzu, jest od dawna znana. Na konferencji, której - co znamienne - nie transmitowało TVP Info, Macierewicz zaprzeczał też, że kiedykolwiek mówił, iż w Smoleńsku doszło do zamachu. Faktycznie, takie słowa wprost z jego ust nie padły, ale przecież wiele jego publicznych wypowiedzi trudno było rozumieć inaczej. Przekonujących dowodów nadal brak.
Wierząc w dobrą wolę wielu ludzi pracujących przy wyjaśnianiu przyczyn katastrofy, trzeba uznać, że niczego nowego ani pewnego już się nie dowiemy bez znaczącej współpracy Rosjan. A na to w przewidywalnym czasie liczyć nie można.
Ale jest jeszcze jeden skutek skupienia się przez Antoniego Macierewicza na próbach dowodzenia, że w Smoleńsku miał miejsce zamach: niemal całkowite zlekceważenie wątku polskiego bałaganu w specjalnym pułku lotnictwa (już nieistniejącym), który kilka miesięcy po katastrofie opisali obszernie Michał Majewski i Paweł Reszka. Tymczasem w tamtym wątku odbijały się bylejakość i systemowe wady państwa polskiego. Tyle że uznanie ich za przyczynę katastrofy musiałoby oznaczać degradację hipotezy bomby i zamachu, a także choćby częściowe obarczenie winą pilotów, a przede wszystkim dowódców wojskowych, którzy w katastrofie również zginęli. Na to PiS pozwolić sobie nie mógł.
Konferencja Antoniego Macierewicza z 11 kwietnia sprawiała wrażenie łabędziego śpiewu. Czas uznać, że najrozsądniejszą postawą, gdy idzie o przyczyny katastrofy, jest teraz smoleński agnostycyzm. Z musu.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Łukasz Warzecha: Niepokorny Jaki czy nijaki Dworczyk?