Niestety, od lat taka właśnie jest relacja między Polską a Stanami Zjednoczonymi. Spór polityczny w USA jest przez domorosłych mędrków przekładany na nasza rodzimą, odstręczającą każdego szanującego własne państwo, wojenkę PiS-u z anty-PiS-em. I nie mówię tylko o czasie ostatnich wyborów prezydenckich w USA, choć od tego momentu widać to szczególnie wyraźnie. Zapamiętałość, z jaką przedstawiciele polskiej „opozycji totalnej” gromią Trumpa i jego zwolenników, jest tak głęboka, jakby każdy z nich miał szansę zostać przynajmniej przewodniczącym Izby Reprezentantów z ramienia Demokratów. Z drugiej strony zaangażowanie prorządowych mediów po stronie Trumpa jest tak całkowite, jakby od nich zależało, czy były prezydent obroni swój urząd. Tak naprawdę zaś jest to jedna wielka dziecinada.
W polityce międzynarodowej nie ma sentymentów i nie jest ważne, czy się kogoś lubi czy nie. Na pierwszym miejscu zaś jest racja stanu własnego państwa. Nie trzeba się podpierać największymi nazwiskami w historii, takimi jak Charles-Maurice de Talleyrand, Otto von Bismarck czy Winston Churchill, żeby to pojąć. Z polskiego punktu widzenia naprawdę nie ma znaczenia, czy w Białym Domu będzie zasiadał Trump, Biden czy jeszcze ktoś inny. Ważne jest, jakie Polska będzie mieć relacje z USA, na ile będą one partnerskie, na ile będziemy mogli na naszym sojuszniku polegać, jaki będzie tu bilans strat i korzyści. W żadnym wypadku nie jest powiedziane, że ów bilans w przypadku Bidena musi być gorszy niż w przypadku Trumpa. Może nawet przeciwnie.
Jedno natomiast z pewnością nie jest w naszym interesie: pogrążenie się USA w chaosie, wybuch tam konfliktu domowego, a przez to skupienie się Ameryki wyłącznie na sprawach wewnętrznych i jej ogólne osłabienie. I tylko w ten sposób powinniśmy patrzeć na środowe wydarzenia na waszyngtońskim Wzgórzu Kapitolińskim.