Po drugie – ufam w związku z tym tylko temu, co zobaczę na własne oczy (aczkolwiek na Marszach Niepodległości od lat nie bywam) lub na filmach. I właśnie oglądając filmy z 11 listopada, pokazujące postępowanie policji, miałem poczucie déjà vu, jakbym cofnął się do czasów z głębi rządów PO, gdy policjanci gonili spokojnych ludzi po bocznych ulicach albo nakazywali się rozejść pod byle pretekstem kilkudziesięciotysięcznemu tłumowi. Mam jednak wrażenie, że to, co zobaczyłem tym razem, przebija nawet tamte ekscesy. Pałowanie spokojnie stojących osób, bezzasadny marsz zwartej formacji pod Stadion Narodowy, atakowanie dziennikarzy, postrzelenie fotoreportera „Tygodnika Solidarność”, spryskiwanie gazem przypadkowych osób – wszystko to sprawiało wrażenie, jakby po tygodniach nakazywania wstrzemięźliwości policjantom pozwolono wreszcie wyżyć się na demonstrujących. Nie mówię tu o sytuacjach, w których policjanci reagowali na rzeczywistą agresję – bo i takie były. Jeżeli nałożymy ten obraz na tarcia pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim, Mariuszem Kamińskim, inspektorem Szymczykiem i jego podwładnymi oraz gigantyczne problemy polityczne PiS, uświadomimy sobie, że na ulicach rozegrała się jakaś przerażająca dogrywka tych tarć. Być może ktoś z wysoką policyjną szarżą chciał udowodnić swoją wierność władzy, dla której Marsz Niepodległości był zawsze solą w oku. Odpowiedzią na to, co się działo, w praworządnym państwie powinny być dymisje. Ale nie jestem naiwny – nie będzie ich, za to mogą być awanse.
Łukasz Warzecha: Nie będzie dymisji, ale awanse
Czy w momencie, gdy czytają państwo ten tekst, komendantem stołecznym policji jest nadal nadinspektor Paweł Dobrodziej, komendantem głównym inspektor generalny Jarosław Szymczyk, a ministrem spraw wewnętrznych i administracji Mariusz Kamiński? Jeśli tak, to znaczy, że PiS traktuje policję jako prywatną partyjną gwardię do rozgrywania własnych politycznych wojenek i nawet się już z tym specjalnie nie ukrywa. Lata gierek i prowokacji wokół Marszu Niepodległości nauczyły mnie dwóch rzeczy. Po pierwsze – że role są tutaj rozdane i zawsze lewica będzie krzyczeć, że maszerują „faszyści”, mimo że niezmiennie ogromną większość w marszu stanowili spokojni, normalni ludzie. Z drugiej strony organizatorzy nie zawsze umieli pozbyć się z imprezy zwykłych bandziorków i zadymiarzy, a ich akcje nazywali na ogół prowokacjami. Co nie oznacza, że takowych nie było.