Przypomniał mi się ten nominat poprzedniego reżimu, gdy wpadłem na Twitterze na Piotra Woyciechowskiego. Pan Woyciechowski to człowiek Antoniego Macierewicza, który pracował z nim jeszcze w czasach powstawania słynnej listy. Z wykształcenia astronom, w swojej karierze łapał różne synekury z publicznego rozdania - a to jakaś gminna spółka, a to rada nadzorcza (jak u Barei, gdzie Jerzy Dobrowolski był z zawodu dyrektorem). Za pierwszego rządu PiS był wiceprzewodniczącym komisji likwidacyjnej WSI, a na początku tego roku został prezesem Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych - jednej z najważniejszych spółek Skarbu Państwa.
W środę pan Woyciechowski pozwolił sobie na Twitterze skomentować wywiad z Pawłem Kowalem. Napisał, że Kowal w 2011 roku "zdradził Lecha Kaczyńskiego". Wszedłem w polemikę z tym poglądem, a w nasz dialog w pewnym momencie włączył się inny twitterowicz (o konserwatywnych poglądach), pisząc: "Od prezesa PWPW oczekuję bezstronności, a nie jednoznacznej oceny zawirowań politycznych". Prezes PWPW odpowiedział: "A ja od pana wymagam, by zajął się pan swoimi sprawami, a nie cudzymi". Później poradził mi, żebym wypił na uspokojenie ziółka.
Ja jestem spokojny. I całkiem spokojnie konstatuję, że nominaci "dobrej zmiany" idą błyskawicznie w ślady swoich poprzedników. Ludzie, którzy powinni się zająć swoją robotą za niemałe państwowe pieniądze, zamiast tego zajmują się upominaniem obywateli w mediach społecznościowych. Może tak słabo znają się na tym, co dostali w pacht, że całą robotę wykonują za nich zastępcy, a oni mają wolne? Pan Woyciechowski mógłby w tym czasie, zgodnie ze swoim wykształceniem, zająć się obserwacją gwiazd.
Już paru publicystów zauważyło, że poziom buty, na osiągnięcie którego poprzednia władza potrzebowała jakichś dwóch lat, niektórym przedstawicielom nowej udało się osiągnąć w kilka miesięcy. Dobra zmiana? Nie - raczej "dobra, zmiana".