Premier doprowadził do zdalnego spotkania Rady Europejskiej w kwestii białoruskiej – i bardzo dobrze, bo powinna tu działać cała Unia Europejska, a najlepiej, jeśli zadziała z polskiej inicjatywy. Nikt z opozycji tego posunięcia nie skrytykował – co samo w sobie jest warte zauważenia. Sejm przez aklamację potępił uciekanie się przez władze w Mińsku do przemocy. Szef rządu przedstawił pięciopunktowy plan działania w sprawie Białorusi: wsparcie dla represjonowanych, stypendia, ułatwienia wjazdu do Polski i w dostępie do pracy, pomoc dla niezależnych mediów i program dla organizacji pozarządowych. I znów: nikt z opozycji nie ruszył z atakiem; mało tego, niektórzy jej przedstawiciele wprost plan chwalili. Przede wszystkim jednak szef rządu spotkał się z reprezentantami opozycyjnych ugrupowań, omówił z nimi plan działania, a także – cuda prawdziwe! – przyjął propozycje przedstawione na tym spotkaniu przez PSL. W planach jest również rychłe spotkanie wszystkich polskich europosłów, aby wypracować wspólne zasady działania w PE w tej sprawie.
Nie robię sobie oczywiście nadziei, że to jakaś zasadnicza zmiana. Poza tym zostanie, jak było. A jednak mamy tu do czynienia z tak uderzającym ewenementem, tak radykalnym odejściem od tradycyjnej polskiej nawalanki – również w sprawach międzynarodowych, choćby w kwestii stosunków z USA – że muszę napisać: a jednak się da. Można, jeśli się chce. Tego właśnie powinniśmy oczekiwać od ludzi, którym płacimy za kierowanie państwem (lub za bycie w opozycji – oni też z naszych pieniędzy żyją): że jednak przynajmniej w najbardziej podstawowych, najoczywistszych z punktu widzenia polskiego interesu sprawach będą umieli przynajmniej ze sobą rozmawiać, a czasami nawet się zgodzić.