Co mnie obchodzi, co strażak, lekarka, dziennikarz albo pani w fast foodzie robią u siebie w łóżku? Kompletnie nic. Przynajmniej do momentu, w którym nie zaczną o tym rozpowiadać na prawo i lewo. To właśnie wtedy powstaje podejrzenie, że domagają się, aby patrzeć na nich i oceniać ich nie za to, co robią, jak wypełniają swoje obowiązki, czy są profesjonalni, czy dobrze się z nimi pracuje i jakie osiągają wyniki – ale przez pryzmat ich seksualnych upodobań.
Mało tego – właśnie w momencie, gdy tymi upodobaniami zaczynają epatować, i u pracodawcy, i u klienta takiej osoby może powstać podejrzenie, że ma do czynienia nie z profesjonalistą, ale z aktywistą, dla którego propagowanie ideologii LGBT jest co najmniej tak samo ważne, jak wykonywanie swojej pracy.
Znam oczywiście tłumaczenie, że chodzi o to, aby uświadomić ludzi, że członkowie mniejszości seksualnych są wśród nich. Tłumaczenie nonsensowne. Czy ludzie tego nie wiedzą? Wiedzą doskonale. Natomiast jedną z zasad przyjmowanych naturalnie i mądrze rządzących życiem społecznym jest, żeby nikomu się do łóżka z butami nie pakować.
Owszem, znam homoseksualistów. A w każdym razie ludzi, którzy nimi prawdopodobnie są, ale mają tyle taktu i rozsądku, że o tym nie trąbią na prawo i lewo – tak jak ja nie trąbię o swoich zainteresowaniach w tej mierze. Homoseksualiści, o których myślę, robią świetne rzeczy. Są bardzo dobrzy w swojej dziedzinie, pracują dla lokalnej społeczności, robią dużo dla wysokiej kultury. Bardzo ich za to szanuję. Za to, a nie za ich orientację.
Tandetna akcja #jestemLGBT przynosi takim ludziom szkodę. Pozorując dążenie do równości, wzmaga tylko napięcia. Jest w istocie ostentacyjnym pchaniem się większości w oczy ze słowami: „Jestem elgiebete! Słyszycie?! Elgiebete jestem – i co teraz, heterycy?!” – i czekaniem, aż ktoś się w końcu wkurzy i powie: „I czego głowę zawracasz?”. A wtedy będą w końcu mogli z tryumfem wytknąć palec i krzyknąć: „O! Homofob!!!”.