Przekonuje, że przez 10 lat, które minęły od katastrofy starała się pogodzić z odejściem męża i strać się czerpać radość z tego co pozostało. Ale nadal zadaje sobie pytanie dlaczego doszło do tak wielkiej tragedii, która "wyrwała jej życie".
- Mąż zawsze bardzo dużo pracował. I często wyjeżdżał, ale zazwyczaj, byłam wtedy spokojna, żegnałam go znakiem krzyża. Tamten poranek był jakiś inny, nerwowy. Gdy mąż wychodził z domu w galowym mundurze, spojrzałam na niego i poprosiłam jego ochronę, by uważali na niego. Kiedy w programie informacyjnym podano, że doszło do wypadku, nie byłam pewna, czy mąż leciał Tupolewem czy Jakiem-40,którym zgodnie z początkowym planem miała lecieć część generalicji - wspomina Lucyna Gągor. Opowiada, że po wypadku prezydenckiego samolotu zadzwoniła do córki, by przyjechała. - Ne dopuszczałam do siebie myśli, że może być to prawdą. Gdy potwierdzono, że wszyscy pasażerowie zginęli, poczułam ściskanie w gardle, nie mogłam oddychać, mój świat się załamał - wspomina Lucyna Gągor.
Przekonuje, że jej mąż uważał dom i rodzinę za swój azyl. Powstrzymując łzy mówi, że po latach nadal za nim tęskni.
- Brakuje mi rozmowy z nim, jego wsparcia, dzielenia się radością, którą dają nasze dzieci i wnuki, bycia razem. Dlatego ten dzień, Wielki Piątek, okres zadumy, wyciszenia... dla mnie będzie to chwila duchowego połączenia się z Nim - dodaje kobieta.
Przekonuje również, że zawsze będzie pamiętać o mężu. Zarówno on, jak i jej rodzina.
- ak pamięta o nim np. mój wnuk, który ma tak samo na imię, często spogląda na zdjęcie dziadka i mówi, "on jest teraz u Bozi i nas pilnuje”. Chciałabym,by w nadchodzącą 10 rocznicę katastrofy, pomimo tej strasznej epidemii dookoła, wspomnieć choć przez chwilę tych, którzy wtedy zginęli , ponieważ byli to ludzie, którzy naprawdę oddani byli Polsce i służbie jej - kończy.