Leszek Miller

i

Autor: Andrzej Lange Leszek Miller

Leszek Miller: Źdźbło z belką

2015-01-13 16:08

Wygląda na to, że rząd słabo sobie radzi z sytuacją na Śląsku. To może drogo kosztować nas wszystkich. Zawsze bowiem strajki oznaczają destabilizację, wzrost nastrojów radykalnych i stwarzają różnym wodzusiom okazję do zaistnienia. W starciu z górnikami rząd używa tej samej broni co zwykle – przeciwstawia im resztę społeczeństwa.

To działa, bo przecież tysiące Polaków są ofiarami „planu Balcerowicza”. Ich zakłady pracy zamykano, sprzedawano, dławiono popiwkiem niczym garotą i nie zawracano sobie głowy jakąś restrukturyzacją. Po ludzku mają więc rację. Nie można jednak zapominać, że upadek górnictwa, to armagedon dla nas wszystkich. Przez ostatnie ćwierć wieku polska energetyka żyje z renty po PRL – nie wybudowano żadnego nowego bloku energetycznego, nie rozwinięto energetyki ze źródeł odnawialnych, a w elektrownię atomową rząd PO-PSL wpakował już trzy miliardy i ciągle nie ma choćby lokalizacji. Jeśli chcemy żyć tak jak na Ukrainie, czy w Bułgarii, gdzie po prostu wyłącza się ludziom prąd w domach, to likwidujmy górnictwo.

Górnicy nie mogą się z tym pogodzić, bo wiedzą, że węgiel będzie potrzebny naszej energetyce co najmniej przez 50 lat. Nie chcą zgodzić się na „wygaszanie”, kiedy widzą, że polskie kopalnie kupują Czesi, a Niemcy za 150 mln. euro będą budować u nas nową, w której pracę znajdzie 1500 ludzi.

Rząd ma dla górników tylko jedno – obietnice. A im się obietnice najwyraźniej znudziły. Przyznam, że nie rozumiem dlaczego tak się dzieje, przecież w rządzie jest minister gospodarki i to w randze wicepremiera. Kto ma mieć pomysły i rozwiązania, jak nie on? Ale on woli chować się za panią premier. Nawet nie bardzo wiadomo gdzie teraz jest – podobno w Indiach.

Ten rząd jest jednak pod szczęśliwą gwiazdą urodzony. Media całą uwagę poświęcają SLD, miejsca starcza im tyle tylko, żeby poinformować, że na Śląsku w ogóle coś się dzieje. Doprawdy – wzruszenie targa mną dzień w dzień. Tylu dowodów troski od dawna nas nie spotkało. Ostatni raz chyba wtedy, gdy Grzegorz Napieralski wywalczył dla partii aż 25 miejsc w Sejmie. Przez myśl mi nie przeszło, że o dobro lewicy tak wielu naszych „przyjaciół” gotowych jest walczyć do ostatniego eseldowca. Już doświadcza tego np. nasza kandydatka w wyborach prezydenckich - ledwo się pokazała od razu zalała ją fala „życzliwości”. Na przykład pani wicemarszałek Sejmu, Wanda Nowicka, na jej widok w pierwszym odruchu nazwała ją „inną formą paprotki”… Co prawda potem przepraszała, ale dosyć pogardliwie sugerując, że wybraliśmy panią Ogórek, bo nie byliśmy w stanie zaproponować kogoś z najwyższej półki. Fakt, że pani wicemarszałek jest z trzeciej półki od góry, i że mogłaby być matką pani dr. Ogórek, nie upoważnia jej jeszcze do takich uwag, tym bardziej, że ona sama nie tak dawno była ofiarą brutalnej agresji słownej.

Pani dr Ogórek już w pierwszym sondażu uzyskała trzeci wynik. To oczywiste, że im bardziej będzie się pięła w górę, tym więcej podobnej „życzliwości” będzie doświadczała. Na razie wytykają jej brak doświadczenia i poddają w wątpliwość jej kompetencje. Dziwne - o ile ja się orientuję, doktor nauk humanistycznych, to trochę więcej niż magister historii, czy absolwent SPR. Jeśli mogę, radzę więc porzucić poszukiwania źdźbła w naszym oku i zająć się belką we własnym.