Miller idzie po władzę

i

Autor: Trix

LESZEK MILLER: Wałęsa

2013-10-02 7:05

Poznałem go przy Okrągłym Stole. Byłem zaskoczony, że ktoś tak niepozorny jest szefem takich tuzów jak Geremek, Kuroń, Michnik, Lityński. Z daleka było widać, kto królem, kto dworzaninem. I choć oni porobili europejskie kariery, on zrobił karierę światową. Gdy im wypowiadał przyjaźń, odbierał prawo do znaczka „Solidarność” i kazał tłuc termometr, nie wierzyli własnym uszom i oczom.

Wcześniej znałem go z telewizji. Nie dziwiła mnie jego popularność, był przecież jednym z tych robotników, którzy może nie umieli wypowiedzieć swoich pragnień, ale je mieli. Gdy stanął na bramie Stoczni, żeby ogłosić powstanie wolnych związków zawodowych i zakończyć strajk, był wodzem. Ale to była krótka chwila. W Polsce za długo nie można być wodzem, z każdej bramy szybko ściągają za nogawki do dołu.

Choć i dziś do Stoczni ma niedaleko, to żyje już w innym świecie. Jednak tego dnia, gdy obchodził swoje 70. urodziny, w Stoczni też była radość – robotnikom obiecano wypłacić z końcem września sierpniowe pensje. Pili szampana, tyle że jego ustami. „Zdrowie wasze w gardła nasze!”. 
Nie zwykł przyznawać się do błędów, za wszystko co złe odpowiada ktoś inny. „Ja” chciałem, „ja” zrobiłem, ale zepsuli oni. Do dziś jest przekonany, że gdyby rządził dekretami, to znalazłoby się 100 milionów dla każdego, a Polska ze znacznie większym przytupem weszłaby do NATO.

Dobrze szło, ale mu nie pozwolili – Kwaśniewski i SLD. Popsuli mu zwycięstwo. „Naród, tak jak w walce mnie słuchał, to potem demokracja pokazała, że ma swoje prawa”, mówił. A kiedy indziej dodał: „Co to za demokracja, kiedy każdy gada, co chce”… Polak z krwi i kości – to ja mam rację, a jeśli uważacie, że wy macie rację, to nie macie racji…

Jego polszczyzna jest specyficzna. Nie do podrobienia. Gdy świat zamykał się w haśle „precz z komuną”, każdy wiedział, o co chodzi. Później było różnie, najczęściej śmiesznie. Ale bez tych zawijasów nie byłby sobą, byłby sztuczny. Zresztą niech inni cyzelują zdania, jemu wystarczy, że powie: „Wałęsa jestem”. W Burundi, Mongolii, w Ekwadorze czy gdziekolwiek na świecie wszyscy wiedzą, że oto mają przed sobą pogromcę „imperium zła”, kumpla Ronalda Reagana, Margaret Thatcher i Jana Pawła II. Wszystko inne jest nieważne, dalej może mówić, co chce, a i tak każdy go słucha. Jak to na wykładzie.

To chyba najbardziej znany wykładowca globu. Reaguje alergicznie, gdy ktokolwiek kwestionuje jego zasługi. Czasem jest bezsilny, nie rozumie, dlaczego symbolem końca zimnej wojny nie jest brama Stoczni Gdańskiej z nim na szczycie, tylko rozbiórka muru berlińskiego. Sprawia wrażenie, jakby był z czegoś okradziony. Niesłusznie, jego mit jest nie do ruszenia, ma taką pozycję, że już nic nie musi, a wszystko może.

Przekonali się o tym myśliwi z IPN. Chcieli go zniszczyć, a – niczym chuligani gwoździem – swoimi książkami podrapali mu trochę lakier. Kogo dziś obchodzi, czy był „Bolkiem”, czy nie? Jakie to ma dziś znaczenie? 
Wałęsa zdobył wszystko – był przewodniczącym Solidarności, prezydentem, Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych, jest laureatem Pokojowej Nagrody Nobla. Nie był tylko prymasem – instynkt go nie zawiódł. Spośród wszystkich kaprali większą karierę zrobił tylko Napoleon. Jest jednym z polskich symboli. Jak Giewont – z daleka majestatyczny, ale każdy może na niego wejść.