Leszek Miller: To był dzień pogrzebu IV RP

2010-07-07 16:00

4 lipca 2010 roku umarła w Polsce IV Rzeczpospolita - narodowy i socjalny paroksyzm usiłujący powstrzymać bieg czasu. Do grobu złożył ją ten, kto ją stworzył.

Jarosław Kaczyński, przegrywając najpierw przyspieszone na jego żądanie wybory parlamentarne, a następnie elekcję prezydencką, uśmiercił potwora, który u jednych budził entuzjazm, a u drugich przerażenie i odrazę. Nie oznacza to, że zniknęli wyznawcy i wielbiciele poczwary.

Klientela prezesa Prawa i Sprawiedliwości nie jest może przekonana, że "białe jest białe, a czarne jest czarne". Zaciekle wierzy jednak, że samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim rozbił się w wyniku rosyjskiego spisku, a Barbara Blida zastrzeliła się, bo bała się zdemaskowania swoich przestępstw. I jest to klientela całkiem spora. Nie na tyle jednak liczna, żeby gwarantować zdobycie władzy w demokratycznych wyborach na prezydenta RP.

Za kilka dni, kiedy ucichną już komentarze wpatrzonej w swojego wodza prasy sprzyjającej jednoznacznie PiS, zacznie się proza życia. Działacze wrócą do szarej opozycyjnej codzienności, do dobrze znanych, starych biurek. Nie wszyscy oczywiście, gdyż ludzie PiS zajmujący dotąd eksponowane i istotne stanowiska w Kancelarii Prezydenta i Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, nie będą wracać, ale pakować i zbierać się do wyprowadzki. Jarosław Kaczyński utraci tym samym ostatnie instrumenty niedawnej potęgi. Przez pewien czas będzie jeszcze karmił się strawą z kuchni mediów publicznych, a zwłaszcza TVP, ale to już marne resztki. Zostaną mu ambicje, bratanica, posłanka Jolanta Szczypińska i przekonanie, że wygrał, choć przegrał. Za mało, żeby szeregi nie szemrały, a elektorat nie odpływał. Zacznie się więc progresywna dezintegracja, a walki wewnętrznych frakcji będą nieuchronnie spychały Prawo i Sprawiedliwość w polityczny niebyt.

Platforma Obywatelska jest w zupełnie innej sytuacji - ma pełnię władzy, nie grozi jej widmo prezydenckiego weta. Prezydent Bronisław Komorowski bardziej bowiem przypominał Bogumiła Niechcica niż Karola Borowieckiego. Platforma ma jednak aż osiem milionów niechętnych sobie obywateli. Tymczasem za chwilę są wybory samorządowe, a zaraz potem te najważniejsze - parlamentarne. Dlatego, żeby nie poszerzać grona nieżyczliwych sobie wyborców, Platforma nie podejmie żadnych trudnych, choć koniecznych reform. Nadal będzie postępować w myśl zasady "powiedz i zapomnij". Dalej będzie się starała usypiać obywateli. PO nie będzie oryginalna, gdyż rzadko który gabinet przedkłada w czasie kampanii wyborczej interes państwa ponad swój własny. Każdy za to chętnie rozgląda się za potencjalnym sojusznikiem. Grzegorz Napieralski, którego wymienia się jako przyszłego koalicjanta Donalda Tuska, stawia najzupełniej słusznie swoje warunki: pakiet praw podstawowych, refundowane przez państwo in vitro, poprawa w służbie zdrowia, podwyżki płacy minimalnej i emerytur. To może premiera i szefa Platformy silnie zniechęcać, tym bardziej że SLD jak na razie nie jest mu do niczego potrzebny.

W tej sytuacji Sojusz Lewicy Demokratycznej powinien przede wszystkim robić swoje - czyli rosnąć w siłę i nie sprawiać wrażenia, że ewentualna koalicja jest potrzebna bardziej jemu niż Platformie. Po okresie jałowych i zbędnych eksperymentów nadchodzi bowiem jego czas. IV Rzeczpospolita szczezła, nikt już się jej nie boi, także zwolennicy lewicy, którzy ze strachu przed nią uciekali pod skrzydła PO. Teraz mogą wracać i znów głosować na SLD pod warunkiem wszakże, że Sojusz będzie oferował prawdziwy wybór, a nie jakieś echo. Ofertę Polski sukcesu i ustawicznej modernizacji zamiast Polski nieustającej konspiracji i frustracji.

Wiele będzie sprzyjać Napieralskiemu: pełzający dryf Platformy, ośmieszenie wyborczych i nierealnych obietnic Komorowskiego, wściekłe ataki upokorzonego Kaczyńskiego na zadowolonego Tuska. SLD znów może być ostoją normalności, pod warunkiem że Brutus - jak to ostatnio bywało - nie czai się we własnych szeregach.