Pani May chce kupić trochę czasu, aby w Brukseli próbować renegocjować porozumienie z 25 listopada, które zostało już przyjęte przez wszystkie państwa Wspólnoty. Odpowiedź Tuska jest dla niej mało przyjemna. „Nie będziemy renegocjować umowy, ale jesteśmy gotowi porozmawiać o tym, jak ułatwić jej ratyfikację przez Wielką Brytanię. Omówimy również nasze przygotowanie do scenariusza bez umowy".
Tusk postępuje słusznie. Rozwód musi mieć miejsce naprawdę, a nie na niby. Powinien być też przykładem dla innych, którzy chcieliby opuścić Unię. Wyspiarzy nikt nie wypychał poza unijne granice – odwrotnie, korzystali z wielu przywilejów zarówno starszej, jak i nowej daty. Świeżo w pamięci mamy jeszcze rokowania Brukseli z premierem Cameronem o specjalnym statusie Albionu w ramach UE. Do obowiązującego już rabatu i protokołu brytyjskiego doszły jeszcze gwarancje, że w drodze wyjątku Wielka Brytania może pozostawać poza strefą euro oraz że nie musi uczestniczyć w procesach ściślejszej integracji. To wszystko było za mało, ale też na Wyspach nigdy nie było dążeń, by stać się integralną częścią kontynentu europejskiego. 40 km dzielących wybrzeże brytyjskie od europejskiego to w istocie ocean, a nie jakiś kanał.
Nowym elementem jest wyrok unijnego Trybunału Sprawiedliwości, który orzekł, że Wielka Brytania ma prawo jednostronnie wycofać wniosek o wyjście z UE. To daje Brytyjczykom wybór: albo rezygnują z brexitu i pozostają w Unii, albo wychodzą na zasadach porozumienia podpisanego w listopadzie i tak jak oświadczył Tusk, dalszych renegocjacji nie będzie. Aby jednak uchylić decyzję o opuszczeniu UE, potrzeba specjalnej ustawy. Musi ją przygotować rząd i uchwalić parlament w ciągu trzech miesięcy. Dla porównania zwykle procedura legislacyjna w Wielkiej Brytanii trwa od sześciu do ośmiu miesięcy.
Dziś trudno wyrokować, jaką opcję wybiorą Brytyjczycy, ale na pewno znają komedię Moliera i słowa, które świetnie pasują do ich dzisiejszej sytuacji: „Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało”.