Fali uchodźców nie widać, kryzysu humanitarnego też nie, za to na samej Ukrainie odezwały się głosy kwestionujące potrzebę stanu wojennego i wskazujące na jego prawdziwy charakter. Byli prezydenci Ukrainy – Krawczuk, Kuczma, Juszczenko – oświadczyli, że specjalne ustawodawstwo ogranicza prawa i wolności obywateli oraz powoduje ryzyko chaosu w państwie. Decyzja o stanie wojennym nie musiała być odkładana do wyborów prezydenckich, aby nie siać podejrzeń i spustoszenia w społeczeństwie – oznajmili.
Byli prezydenci dotykają problemu, który nurtuje wielu obywateli Ukrainy i zawarty jest w pytaniu, dlaczego prawo stanu wojennego wprowadzono teraz, w okresie przedwyborczym, a nie w 2014 r., kiedy Rosjanie zajmowali Krym lub gdy w Donbasie trwały krwawe walki grożące rozlaniem się na całą Ukrainę?
Odpowiedź jest zawarta w sytuacji politycznej u naszych wschodnich sąsiadów, gdzie obecny prezydent ma nikłe szanse na wygranie wyborów, a być może nawet na wejście do drugiej tury. Prawo stanu wojennego stwierdza, że w okresie jego obowiązywania zabrania się przeprowadzania wyborów prezydenckich oraz wyborów do Rady Najwyższej Ukrainy. Pierwsze planowane są na 31 marca 2019 r., a drugie na 27 października 2019 r. Nawet jeśli uda się utrzymać marcowy termin wyborów prezydenckich, co jest bardzo wątpliwe, to Petro Poroszenko będzie mógł próbować konsolidować społeczeństwo w obliczu rzekomo narastającego zagrożenia agresją rosyjską. Rzekomo, bo nic nie wskazuje na ryzyko nowej, gorącej fazy wojny, w tym rosyjskiego szturmu na Mariupol czy Kijów. Urzędujący prezydent będzie mógł również ograniczać ewentualne protesty społeczne, wykorzystywać zakaz zgromadzeń, silniej kontrolować media i wpływać na ich przekaz polityczny. Burzliwa debata w ukraińskim parlamencie dowiodła, że deputowani dostrzegają te zagrożenia. Stąd też wbrew Poroszence ograniczyli czas trwania stanu wojennego z 60 do 30 dni i do wybranych rejonów, a nie do całego kraju. Ograniczyli przynajmniej na razie.