Leszek Miller

i

Autor: Andrzej Lange Leszek Miller

Leszek Miller: Ostatnia klęska

2015-09-09 4:00

Nie dlatego ojciec bił syna, że grał w karty, tylko dlatego, że się odgrywał. To porzekadło dobrze oddaje sytuację, w którą wpędził nas prezydent Komorowski, kiedy po pierwszej, przegranej turze wyborów w panice szukał ucieczki przed nieuchronnym. Niczym nieuleczalny hazardzista postawił wszystko na jedną kartę i przegrał. Niestety, na nasz rachunek. Swoim pomysłem referendalnym były prezydent najbardziej skompromitował sam siebie, ale też PO, która wspierała go do końca, aż po nieszczęsne głosowanie w Senacie, dopuszczające przeprowadzenie tego niewydarzonego referendum.

Do listy skompromitowanych śmiało może się też dopisać Paweł Kukiz, autor pomysłu o JOW, i Ryszard Petru, primo voto Balcerowicz. Nie można także nie wspomnieć o doradcach pana prezydenta, bo przecież to nie było tak, że usiadł on w samotności i popatrując na Łazienki, osobiście referendum sobie wymyślił. Przynajmniej pan Nałęcz musiał mu basować. Na końcu listy skompromitowanych należy dopisać, pożal się Boże, pracownie badania opinii publicznej, które do ostatniej chwili mydliły publiczności oczy, zapowiadając frekwencję trzydziestoprocentową.Ostatnia kompromitacja Bronisława Komorowskiego kosztowała nas 100 mln zł. Można za to było 400 tys. dzieci zafundować wyprawki szkolne albo dla 3 tys. dzieci wybudować przedszkola. Osiągając frekwencję 7,8 proc., prezydent Komorowski pobił wynik wydawało się nie do pobicia - 34-procentową frekwencję w referendum "uwłaszczeniowym" Lecha Wałęsy. Społeczeństwo bezbłędnie wyczuło, że nie chodziło o odpowiedź na pytania referendalne, tylko o poprawienie szans wyborczych spanikowanego prezydenta. Chciałbym, żeby to, co spotkało Bronisława Komorowskiego i PO, było nauczką dla wszystkich polityków, którym w przyszłości przyszedłby do głowy podobnie niewydarzony pomysł. Ale ostatnia kompromitacja prezydenta Komorowskiego obfitowała też w akcenty często wręcz kabaretowe. Na drugi dzień po klęsce najwięcej radości przysparzały obserwatorom wygibasy niektórych stacji telewizyjnych. Co godzinę informowały, że za JOW-ami opowiedziało się 70 proc. uczestników referendum, za zmianą finansowania partii politycznych 80 proc., a za tym, żeby w urzędach skarbowych "klient miał zawsze rację", 90 proc. Zapominając dodać, że to 70, 80 i 90 proc. z niecałych ośmiu. Bez wątpienia jednak palmę pierwszeństwa w tym postreferendalnym kabaretonie dzierży wielka miłośniczka prezydentury Komorowskiego, "Gazeta Wyborcza". W specjalnym wydaniu programu "Kawa na ławę", tuż po zamknięciu lokali referendalnych, jej przedstawiciel red. Stasiński, powiedział ni mniej, ni więcej, że wynik 7,8 proc. to żadna klęska, tylko przejaw wielkiej roztropności społeczeństwa. Trzeba przyznać, że takie postawienie sprawy otwiera zupełnie nowe możliwości interpretacji wydarzeń politycznych, a także oceny przeszłości. Stosując patent Stasińskiego, można powiedzieć, że ucieczka z kraju we wrześniu 1939 roku naczelnego wodza marszałka Rydza-Śmigłego to nie była żadna ostatnia klęska sanacji, tylko przejaw strategicznej roztropności militarnej.

Zobacz: Mocna deklaracja Kukiza: Nie ma opcji żebym ustąpił!