Leszek Miller: Konkurencja dla Macierewicza

2011-08-17 15:00

Antoni Macierewicz musi być mocno zaniepokojony. W dyscyplinie, w której jest niekwestionowanym mistrzem, ujawniły się mocne konkurentki. Pierwsza to nieco zapomniana Elżbieta Kruk, bardziej znana jako pani "coś tam, coś tam". Druga to Anna Fotyga, dumnie nosząca przydomek "zraniona".

Pani Ela błysnęła znajomością praw fizyki, dowodząc, że skrzydło samolotu powinno z łatwością ściąć brzozowy patyk, który nie przez przypadek wyrósł na lotnisku w Smoleńsku. To jasne, że czołg bez problemu poradziłby sobie z taką przeszkodą, a przecież samolot również jest z żelaza. Nie jeździ wprawdzie po ziemi tylko lata, ale z góry widać wyraźnie, że wszystkie patyki są małe.

Z kolei pani Anna obnosi się z cierpieniem i głębokimi ranami. Wysyłana onegdaj na placówkę zagraniczną oparła się Tuskowi, deklarując dalszą walkę z obecnym reżimem. Cała w bandażach i plastrach nie straciła ducha, jak przywołani przez nią ostatnio powstańcy warszawscy.

- Szli do walki uśmiechnięci, poczuli się wreszcie wolni, woleli umrzeć, niż żyć pod butem - oznajmiła nasza heroina, patrząc z odrazą na Radosława Sikorskiego. Przedmiot jej czujnej uwagi okazał się nieprawdziwym Polakiem, bo napisał, że powstanie było narodową tragedią, a nie wielkim sukcesem. Podobnym potworem był Paweł Jasienica, który oceniał, że było ono wymierzone militarnie przeciw Niemcom, politycznie przeciw Sowietom, demonstracyjnie przeciw Anglosasom, faktycznie przeciw Polsce. Największym anty-Polakiem był jednak gen. Anders, który nazwał powstanie głupotą i zbrodnią. Aż dziw, że sprawni zazwyczaj panowie z IPN nie odnaleźli jeszcze porażających dowodów świadczących o mrocznej przeszłości generała.

Żywiołem Anny Fotygi jest polityka zagraniczna, która realizowana dziś przez wiadome siły odbiera Polakom godność. Co innego było w czasach IV RP, kiedy pani Anna była ministrem od dyplomacji. Wówczas mieliśmy częste powody do dumy, a świat co chwila zastygał w zachwycie. Czy nie wywołuje wzruszenia wspomnienie prezydenta Kaczyńskiego, który w negocjacjach nad ważnym traktatem dzwonił z Brukseli do swojego brata i moment, kiedy zniecierpliwiony prezydent Sarkozy odebrał mu telefon, dokonując ustaleń z ważniejszym bliźniakiem? Albo Jarosław Kaczyński, który parł do uczynienia z Polski potęgi morskiej i likwidacji podstępnie budowanego Rurociągu Północnego. Przecież na dowód swoich wspaniałych wizji powołał nawet specjalnego ministra - 27-letniego aktywistę Ligi Polskich Rodzin i Młodzieży Wszechpolskiej. Wprawdzie złe języki plotły, że jego główne morskie kompetencje sprowadzały się do zajmowania w czasie studiów pokoju z widokiem na Zalew Szczeciński, ale wiadomo, co potrafią nabajdurzyć nieprzychylne media. Bardziej skomplikowane byłoby zadanie usunięcia z dna Bałtyku rury imienia Ribbentropa i Mołotowa, ale i to dałoby się zrobić. Czy to metodą znanego iluzjonisty Davida Copperfielda, czy bardziej swojską oferującą sprzedaż rury złomiarzom, czy wysłaniem floty wojennej z rozkazem ataku na Rosję i Niemcy. Gdyby Jarosław Kaczyński dalej rządził, to dziś Tusk nie klęczałby przed Putinem i Merkel, ale odwrotnie. Nad Moskwą i Berlinem powiewałyby biało-czerwone flagi, Kaliningrad nazywałby się Królewiec, a po Bałtyku w długim szeregu płynęłyby do Świnoujścia gazowce z Kataru.