Pani Ela błysnęła znajomością praw fizyki, dowodząc, że skrzydło samolotu powinno z łatwością ściąć brzozowy patyk, który nie przez przypadek wyrósł na lotnisku w Smoleńsku. To jasne, że czołg bez problemu poradziłby sobie z taką przeszkodą, a przecież samolot również jest z żelaza. Nie jeździ wprawdzie po ziemi tylko lata, ale z góry widać wyraźnie, że wszystkie patyki są małe.
Z kolei pani Anna obnosi się z cierpieniem i głębokimi ranami. Wysyłana onegdaj na placówkę zagraniczną oparła się Tuskowi, deklarując dalszą walkę z obecnym reżimem. Cała w bandażach i plastrach nie straciła ducha, jak przywołani przez nią ostatnio powstańcy warszawscy.
- Szli do walki uśmiechnięci, poczuli się wreszcie wolni, woleli umrzeć, niż żyć pod butem - oznajmiła nasza heroina, patrząc z odrazą na Radosława Sikorskiego. Przedmiot jej czujnej uwagi okazał się nieprawdziwym Polakiem, bo napisał, że powstanie było narodową tragedią, a nie wielkim sukcesem. Podobnym potworem był Paweł Jasienica, który oceniał, że było ono wymierzone militarnie przeciw Niemcom, politycznie przeciw Sowietom, demonstracyjnie przeciw Anglosasom, faktycznie przeciw Polsce. Największym anty-Polakiem był jednak gen. Anders, który nazwał powstanie głupotą i zbrodnią. Aż dziw, że sprawni zazwyczaj panowie z IPN nie odnaleźli jeszcze porażających dowodów świadczących o mrocznej przeszłości generała.
Żywiołem Anny Fotygi jest polityka zagraniczna, która realizowana dziś przez wiadome siły odbiera Polakom godność. Co innego było w czasach IV RP, kiedy pani Anna była ministrem od dyplomacji. Wówczas mieliśmy częste powody do dumy, a świat co chwila zastygał w zachwycie. Czy nie wywołuje wzruszenia wspomnienie prezydenta Kaczyńskiego, który w negocjacjach nad ważnym traktatem dzwonił z Brukseli do swojego brata i moment, kiedy zniecierpliwiony prezydent Sarkozy odebrał mu telefon, dokonując ustaleń z ważniejszym bliźniakiem? Albo Jarosław Kaczyński, który parł do uczynienia z Polski potęgi morskiej i likwidacji podstępnie budowanego Rurociągu Północnego. Przecież na dowód swoich wspaniałych wizji powołał nawet specjalnego ministra - 27-letniego aktywistę Ligi Polskich Rodzin i Młodzieży Wszechpolskiej. Wprawdzie złe języki plotły, że jego główne morskie kompetencje sprowadzały się do zajmowania w czasie studiów pokoju z widokiem na Zalew Szczeciński, ale wiadomo, co potrafią nabajdurzyć nieprzychylne media. Bardziej skomplikowane byłoby zadanie usunięcia z dna Bałtyku rury imienia Ribbentropa i Mołotowa, ale i to dałoby się zrobić. Czy to metodą znanego iluzjonisty Davida Copperfielda, czy bardziej swojską oferującą sprzedaż rury złomiarzom, czy wysłaniem floty wojennej z rozkazem ataku na Rosję i Niemcy. Gdyby Jarosław Kaczyński dalej rządził, to dziś Tusk nie klęczałby przed Putinem i Merkel, ale odwrotnie. Nad Moskwą i Berlinem powiewałyby biało-czerwone flagi, Kaliningrad nazywałby się Królewiec, a po Bałtyku w długim szeregu płynęłyby do Świnoujścia gazowce z Kataru.