Leszek Miller: Kaczyński jest rewolucjonistą. Wie, jak pozyskać życiowych nieudaczników

2010-10-13 12:45

Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie - śpiewali w obecności Jarosława Kaczyńskiego jego zwolennicy pod siedzibą prezydenta Komorowskiego. Pierwotnie w pieśni padały słowa: "Naszego króla zachowaj nam Panie", ale z biegiem czasu utwór przestał być hymnem na cześć cara, a stał się manifestacją uczuć patriotycznych. Te uczucia fanatycy PiS rozumieją po swojemu.

Proszą o boską interwencję, bo według nich ojczyzna jest znowu zniewolona. Siedziba prezydenta to urząd namiestnika obcych sił rządzących Polską. Głowa państwa jest jedynie ich figurantem. Rzeczywista, a nie udawana wolność przyjdzie wraz ze zwycięstwem brata tragicznie zmarłego prezydenta, kiedy to "prawdziwi Polacy dojdą do władzy".

Prezes PiS, którego otwarcie potępia część hierarchów kościelnych i rosnące grono jego dotychczasowych zwolenników, po raz kolejny zamanifestował nienawiść do rządu, prezydenta i wszystkich, którzy ośmielili się stanąć mu na drodze do władzy. Jego maniakalni wyznawcy czynią tak samo. Na wieść o problemach z samolotem, którym do kraju miała wrócić z Witebska Anna Komorowska wraz z częścią rodzin ofiar smoleńskich, zebrany tłum krzyczał, aby małżonka prezydenta nie wróciła już nigdy.

>>> Wszystkie felietony Leszka Millera

Kaczyński nie jest politykiem w potocznym sensie tego słowa, lecz rewolucjonistą. Charyzmatycznym i przewyższającym pod względem cynizmu, braku skrupułów i potrzeby władzy podobnych mu rywali. Wie, jak łatwo z Polaków wydobyć nienawiść, zawiść i nietolerancję. Jak prosto uzyskać poklask ludzi o niskim poziomie zaufania do rządzących. Jak pozyskać życiowych nieudaczników, którzy winę za swoją nieudolność przelewają na Rosję, na Tuska, na każdego, kto swoją postawą dowodzi ich małości i bezwartościowości.

Częstą reakcją na mroczny klimat "kaczyzmu" jest wesołość i lekceważenie. Wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu można oczywiście widzieć w ujęciu komicznym. Tłum rozsierdzonych, uzbrojonych w transparenty, krzyże i pochodnie ludzi modli się i śpiewa religijne pieśni do konia z jeźdźcem. Całe szczęście, że rumak nie jest zwrócony łbem w stronę pałacu. Byłoby jeszcze śmieszniej. Całość nie jest jednak śmieszna. Widać przecież, jak w rosnącym zacietrzewieniu jedni znoszą chrust, a drudzy bawią się zapałkami.

Kiedy w lutym 1933 roku podpalono Reichstag Hitler uznał to za znak dany od Boga. Jeszcze w noc pożaru rozpoczęły się pierwsze aresztowania komunistów, socjaldemokratów, związkowców i ludzi, z którymi władza miała na pieńku. Dzień później weszło w życie rozporządzenie o ochronie narodu i państwa - zawieszało ono wiele podstawowych praw formalnie wciąż istniejącej konstytucji weimarskiej. Od tej chwili można było aresztować każdego bez oskarżenia i dowodów, wolno było przeszukiwać mieszkania, otwierać listy, podsłuchiwać rozmowy telefoniczne i cenzurować gazety. Na długie lata zapanował permanentny stan wyjątkowy.

Rzecz jasna Polska to nie Niemcy w roku 1933. Większość Polaków uznaje zachowanie Kaczyńskiego za groźne i mimo jego pojednawczych gestów dała temu wyraz w wyborach prezydenckich. Ale najważniejsza różnica dotyczy instrumentów sprawowania władzy. Są one poza zasięgiem Kaczyńskiego i jego sekty. Płomienie Reichstagu mogą co najwyżej oświetlać kolejne marsze wyznawców prezesa, ale nikogo nie spalą. I niech tak już zostanie.