W pogodnej atmosferze oczekiwania na gole Polaków w Moskwie jest coś, co każe mi powrócić do roku 1974, czyli do czasów, kiedy według premiera Morawieckiego „Polski nie było”. W pierwszym meczu na mistrzostwach świata drużyna Kazimierza Górskiego już po 9 minutach po strzałach Laty i Szarmacha prowadziła z Argentyną 2:0. Wprawdzie później Argentyńczycy odrabiali straty, ale porywające widowisko zakończyło się zwycięstwem Polaków 3:2. Piłkarski świat patrzył na to ze szczerym zdumieniem. Wprawdzie w 1972 r. nasi piłkarze zdobyli olimpijskie złoto, ale ten sukces w międzynarodowym towarzystwie niewiele znaczył. Byliśmy sporą niewiadomą, aż do występów na stadionach Niemiec.
Oglądałem te mistrzostwa na czarno-białym telewizorze, popijając modną wówczas coca-colę i pęczniałem z dumy. W kraju narastała atmosfera euforii i nie minęła nawet po przegranym meczu z RFN. „Gdyby nie błoto, byłoby złoto” mówiono, wskazując powszechnie na rozmokłą murawę na stadionie we Frankfurcie jako główną przyczynę porażki. Kiedy wręczałem decyzję o przyznaniu renty specjalnej Kazimierzowi Górskiemu, zapytałem o to wielkiego trenera. – Panie premierze, na pewno na suchym boisku mielibyśmy większe szanse – powiedział. – To czemu zgodziliście się na grę? – zapytałem. – Nasz głos został wysłuchany, ale nieuwzględniony. Tłumaczono nam, że na stadionie jest 70 tys. widzów i jeśli mecz zostanie przełożony, organizatorzy będą musieli zwracać za bilety. Trzeba będzie też płacić kary stacjom telewizyjnym i ponieść jeszcze inne koszty. Ostateczną decyzję podjął sędzia, uznając, że można grać na takim boisku, jakie jest.
Wraz z milionami Polaków chciałbym przeżyć emocje sprzed 44 lat raz jeszcze. Są na to szanse realne i symboliczne. Realne, bo nasi zawodnicy wiele potrafią i dobrze wiedzą, że na nic nie zda się odebranie piłki, jeśli się nie wie, co z nią zrobić. A symboliczne, bo jak wieszczył poeta, „imię jego będzie czterdzieści i cztery", myśląc zapewne o powiązanych ze sobą wydarzeniach w Niemczech i w Rosji.