Kamila Biedrzycka: Na tydzień przed 1 września wielu dyrektorów szkół narzeka, że nie wie co robić. Jak pan ocenia działania ministerstwa edukacji i zdrowia?
Paweł Grzesiowski: Nie chcę oceniać… ale jeśli muszę skomentować to, co się dzieje, to uważam, że to jest po prostu gigantyczne zaniedbanie. Dyskusja na temat nowego roku szkolnego powinna odbyć się już w czerwcu, kiedy kończył się ten nietypowy rok szkolny prowadzony on-line. Wtedy można było spokojnie przygotowywać się do września. W tej chwili czas na rozpoczęcie jakichkolwiek działań jest opóźniony. Nie rozumiem dlaczego nie powołano grupy ekspertów, który mając informacje o poszczególnych szkołach przygotowałby konkretne rozwiązania. Bo tworzenie jednolitych wskazań nie biorąc pod uwagę tego, co dzieje się w poszczególnych placówkach jest niemożliwe.
- Teraz nie ma już na to czasu, więc wielu się zastanawia czy posłanie dzieci do szkół w przyszłym tygodniu jest bezpieczne czy nie.
- Gdybym ja dzisiaj miał podejmować decyzje, to zdecydowałbym o opóźnieniu rozpoczęcia roku szkolnego co najmniej o 10 dni. Po to, żeby – po pierwsze – dać dzieciom czas na wychorowanie tych infekcji, które przywiozły z wakacji. Zawsze na początku września część dzieci chorowała, a teraz będzie także podejrzana o COVID. Dlatego rozpoczęcie roku powinno się przesunąć o 10-14 dni. Po drugie można by wykorzystać ten czas na bardzo szybkie i skuteczne opracowanie zaleceń dla każdej szkoły. Po trzecie – powinny powstać mapy Polski z uwzględnieniem powiatów czerwonych, żółtych i alarmowych, bo tam do otwarcia szkół powinno się podejść inaczej i np. wprowadzić nauczanie hybrydowe.
- Wysokie statystyki zachorowań to efekt większej liczby przeprowadzanych testów czy tego, że „poluzowaliśmy”?
- Nie jestem zaskoczony. Jeszcze w maju mówiliśmy o tym, że największą tragedią w trakcie walki z epidemią jest organizowanie wyborów. I nie dlatego, że ludzie pójdą do urn, ale z powodu kampanii, spotkań przedwyborczych i odwrócenia uwagi. W marcu czy kwietniu ludzie byli skupieni na epidemii i zdyscyplinowani. A później premier ogłosił zwycięstwo nad wirusem. Więc ludzie się rozprężyli i dziś mamy ogromny problem z powrotem do dyscypliny. To, że mamy teraz mnóstwo zachorowań wynika z braku zarządzania epidemią na poziomie lokalnym.
- Jest pan zwolennikiem ponownego, całkowitego lockdownu, jeśli jesienią sytuacja jeszcze się pogorszy?
- Nie, bo to nie ma sensu. Jestem zwolennikiem restrykcyjnych mini-lockdownów w powiatach, które mają kolor czerwony, czyli gdzie jest strefa dużego zagrożenia. Tam absolutnie nie powinno być żadnych wesel czy imprez masowych (…) dwa tygodnie kwarantanny jest w stanie wygasić ogniska epidemiczne (…) walka z koronawirusem będzie długodystansowa. Musimy się do tego przyzwyczaić. Ale to nie oznacza, że mamy przez dwa lata całkowicie paraliżować światową gospodarkę.
- Zaraz czeka nas sezon grypowy, czego pan się spodziewa w placówkach medycznych?
- Jeśli nie spróbujemy opracować ścieżek dla konkretnych pacjentów, to będzie paraliż. Jeśli lekarze rodzinni nie będą mogli zlecać testów na koronawirusa, to czeka nas armagedon. System się całkowicie zablokuje.