Z tym osiągnięciem jest jednak trochę jak z zachwalaniem samochodu: „Oto przed państwem pierwsze takie auto: spalanie wynosi zaledwie dwa litry na sto kilometrów!” – powiada producent. Tylko zapomina dodać – można to dopiero przeczytać na folderze reklamowym, napisane małym druczkiem – że owszem, dwa na sto, ale pod warunkiem, że nie włącza się klimatyzacji, że samochód jedzie tylko z kierowcą, który nie może ważyć więcej niż 70 kilo, ze stałą prędkością 60 km na godzinę, ze złożonymi lusterkami i zamkniętymi oknami, żeby zmniejszyć opór powietrza, i bez gazu, bo z górki.
PiS potrzebowało zrównoważonego budżetu, ale wcale nie po to, żeby z socjalnej rozrzutności przejść do chwalebnego fiskalnego konserwatyzmu, tylko po to, żeby zrobić sobie przed wyborami piar. Bo skoro rząd oskarża się o rujnowanie finansów, to rząd pokaże, że nie rujnuje.
Gdy jednak przyjrzeć się, co to równoważenie oznacza, trafiamy na mały druczek. Otóż, po pierwsze, nie oznacza ono żadnej redukcji wydatków, czyli tego, co w razie dekoniunktury uderzy w nas momentalnie. Nie tylko nie ma redukcji, ale przeciwnie – trzynasta emerytura ma być na stałe, 500 Plus na każde dziecko przez cały już rok.
Po drugie – optymistycznie zakłada się, że uszczelnianie systemu podatkowego będzie nadal przynosić wielkie korzyści. A przecież one maleją wraz z postępami uszczelniania.
Po trzecie – łupienie obywateli przejdzie na wyższy poziom. Będzie 15 proc. złodziejskiej, bezzasadnej prowizji od kasy przenoszonej z likwidowanych OFE na indywidualne konta emerytalne, będzie likwidacja limitu 30-krotności ZUS, będzie wzrost składek od przedsiębiorców, plus multum już wprowadzonych nowych danin, takich jak opłata emisyjna.
Jaki z tego morał? Kiedy socjalista mówi ci, że zrobi zrównoważony budżet, łap się za portfel.