- W tej chwili są alarmy przeciwrakietowe na terytorium całej Ukrainy. We wszystkich obwodach trwają takie alarmy. Jestem w samym centrum Kijowa i na razie jest spokojnie. Tutaj wciąż są ślady krwi po wczoraj. Dzisiaj trwa tu życie, ale za plecami mam budynek rozerwany przez rosyjskie rakiety. Mieszkańcy Kijowa to są ludzie, którzy się do tych ostrzałów już przyzwyczaili. We Lwowie widziałem niejednokrotnie strach, panikę, jakby mieszkańcy nie do końca wiedzieli, jak się zachować w wypadku ataku rakietowego. Tu w Kijowie, gdy przyjechałem, widziałem spokój, choć są tutaj całkiem inne obrazki i krew na ulicach - mówi Mateusz Lachowski.
- Nie wydaje mi się, że teraz na zewnątrz nie wychodzi ktoś, kto nie musi. Wszystkie środki zapobiegawcze są, one też są wprowadzane. Ale mieszkańcy Ukrainy doświadczają wojny jednak od 8 miesięcy i takie ataki na Ukrainę, jak wczoraj, budzą w Ukraińcach więcej złości niż strachu. Ten strach i tak jest. Wczoraj koleżanka z Kijowa powiedziała mi, że mimo ostrzału zostają w domach, bo "co ma być to będzie i jak mamy zginąć, to i tak zginiemy". Jeśli mówi to mi 25-letnia dziewczyna, to widać, jak ta wojna zmieniła tych ludzi. Na razie przynajmniej życie wraca do miasta, ale wszystko może się zmienić. Za 2-3 godziny znów mogą być ataki rakietowe - relacjonuje korespondent.
- Można w tej chwili chować się do metra. Rano pracowała jeszcze komunikacja miejska, a stacje metra służą jako dodatkowe schrony. Na razie jestem w centrum Kijowa, czyli w miejscu, które zostało mocno zbombardowane. W okolicach jednak wszyscy starają się wracać do życia. Gdyby kiedykolwiek doszło do takiego ataku w Polsce, oby nigdy nie doszło, ale gdyby tak się stało, to prawdopodobnie byłaby podobna reakcja społeczeństwa, bo ludzie muszą żyć. Ale jeżeli takie obrazki są, jest wiele miejsc zniszczonych, to po prostu po tym trzeba jakoś żyć, posprzątać gruzy, a nie siedzieć w piwnicy. Wiele osób czeka, chowa się, boi się syren, ale trzeba to wszystko przywracać do normalności. I nie znaczy to, że nie ma wojny w Ukrainie. To jest często podejmowany w Polsce temat. To, że ludzie jeżdżą samochodami po Kijowie, nie znaczy, że nie ma wojny w Ukrainue. Kijów to 3,5 mln miasto. Jak była blokada Leningradu, to ludzie też wychodzili z domów - powiedział Lachowski.
- Ukraińcy ten atak poczuli jako zemstę za zniszczenie mostu krymskiego. Wielu Ukraińców ma jednak swoje zdanie na temat wojny, są w temacie cały czas. Jak rozmawiam z różnymi Ukraińcami, to mówią mi o swoim zdaniu na temat konkretnych szczegółów. Jakiś starszy pan o imieniu Mikołaj mówił mi w Kijowie o tym, że Putin jest zdesperowany, że na froncie nie wychodzi, to trwają ostrzały, żeby zastraszyć Ukrainę. Te rzeczy, które mówi prezydent Zełenski, potem powtarzane są przez ludzi - powiedział korespondent.
O obawie Ukraińców przed uderzeniem broni atomowej. - Tak, rozmawiają o tym i jest takie poczucie, że to się może wydarzyć w Ukrainie. O broni jądrowej nie rozmawiam ze zwykłymi ludźmi, tylko żołnierzami, by poznać ich zdanie na ten temat. W Polsce często ten temat wywołuje lęk, a w Ukrainie jest to brane, jako realny wariant, możliwość. To nie jest rozmowa na zasadzie "boimy się, że to się może wydarzyć" tylko "obawiamy się, że to się może wydarzyć i wiemy, co byśmy zrobili, co by się wydarzyło, wiemy, że dalej będziemy walczyć". To jest kluczowe, że tutaj pole walki jest rozproszone, żołnierzy nie ma zagęszczonych w jednym miejscu. To nie zmieniłoby wiele na polu walki, a Ukraińcy walczyliby po tym ataku dalej. Władimir Putin zawsze, gdy wybiera eskalację lub uspokojenie sytuacji, wybiera eskalację. Wciąż jednak nie mamy efektów mobilizacji, nie wiemy, czy Rosja nie będzie próbowała zmobilizowanymi żołnierzami zmienić losów wojny. Poczekajmy aż ci żołnierze wylądują na froncie i zobaczymy, czy to coś zmieni. Jeśli nie zmieni nic, to możemy się bać, bo kolejnym krokiem na drabinie eskalacyjnej jest użycie taktycznej broni jądrowej - podsumował Lachowski.