Było, minęło, powrót byłby trochę jak powtarzanie podstawówki przez maturzystę. Mordęga.
A co dopiero Tusk. Gość zaszedł naprawdę daleko. Przez lata funkcjonował na szczytach europejskiej polityki, kolacje spożywał ze światowymi liderami i robił sobie śmichy-chichy z Donalda Trumpa. Sejmowa ława to trochę jak wyrok, a trochę jak emerytura marynarza, który po wielokrotnym opłynięciu Ziemi wraca do rodzinnej wsi pod Ostrołękę. Czyż to nie jest upiorne? Jest. Musi być.
I tu dochodzimy do kluczowej kategorii, jaką jest w polityce determinacja. Żeby wygrać, trzeba tego bardzo chcieć, co oznacza, rzeczy tak różne jak wstawanie o trzeciej rano, żeby dotrzeć do jakiejś pipidówy na końcu Polski, poświęcenie czasu spędzanego z rodziną czy brak oporów, kiedy trzeba poświęcić dobrego kolegę. Sam Tusk wie o tym najlepiej. Kiedy był politykiem o słabej motywacji to bimbał sobie na stanowisku wicemarszałka Senatu. A kiedy te motywację w sobie odnalazł, został premierem i „królem Europy”. To był wciąż ten sam człowiek, ale czasem bardzo chciał, a czasem mu się nie chciało.
Mdłości jakie dopadają Tuska na myśl o Sejmie są oznaką wypalenia. Lider PO osiągnął wszystko i na tym etapie ludzie zazwyczaj odcinają już kupony od swych dokonań. Wygłaszają wykłady za tysiące dolarów i odbierają doktoraty honoris causa albo – tak się dzieje w przypadku piłkarzy – zaczynają grać w Katarze. Tusk zdecydował się raz jeszcze zawalczyć, ale ten syty, tłusty od sukcesów zwycięzca, który w nim jest, wcale nie ma na to ochoty.
Igor Zalewski