Krzysztof Rutkowski: Noszę okulary, bo mało śpię - WYWIAD

2012-02-08 20:33

Krzysztof Rutkowski ujawnia w rozmowie z redaktorem naczelnym "Super Expressu" kulisy swojej akcji.

"Super Express": - Jak się do pana zwracać? Panie detektywie?

Krzysztof Rutkowski: - Na razie jestem właścicielem Biura Detektywistycznego i Biura Doradczego "Rutkowski".

- Kiedy pojawiła się u pana wątpliwość, że Katarzyna W. nie mówi prawdy w sprawie porwania córki?

- Już pierwszego dnia, kiedy z nią rozmawiałem, zauważyłem, że coś jest nie tak. Z reguły w sprawach porwania czy zaginięcia dziecka matka wykazuje ogromne zainteresowanie sprawą i nie odstępuje mnie na krok. Tu tego nie było.

- Ale przecież Katarzyna W. płakała.

- Tak, ale nie na pierwszym spotkaniu. Przyszła, porozmawiała ze mną kilka minut i wyszła. Zostałem z pozostałymi członkami rodziny. Oczywiście, ludzie różnie w takich sytuacjach reagują, ale poczułem się trochę jak zło konieczne.

- I tylko ona tak reagowała na pana?

- Tylko ona. Chociaż na Bartka trochę to przechodziło. Być może Katarzyna zasiała w nim pewną niepewność.

- Dała coś po sobie poznać?

- Była bardzo precyzyjna w swoich opowieściach.

- Zbyt precyzyjna?

- Zdecydowanie.

- Było podejrzenie, że konfabuluje?

- Uznałem, że mówi nieprawdę. Coś w niej pękło po konferencji 29 stycznia, kiedy rozmawialiśmy swobodnie. Opowiadałem wtedy o pewnych porywaczach, którzy tak dobrze traktowali dziecko, że kiedy je odnaleziono, nie chciało się z nimi rozstać. Wtedy Katarzyna wybiegła z płaczem do drugiego pomieszczenia.

- Co pan wtedy pomyślał?

- Zacząłem się zastanawiać, o co tu chodzi. Przecież opowiedziałem historię o dobrych porywaczach.

- Były jeszcze jakieś zastanawiające zachowania?

- Tak, kiedy przyjechał do niej TVN24, aby nagrać z nią rozmowę i apel do porywaczy. W pewnym momencie zaczęła płakać i krzyczeć, czy jesteśmy zadowoleni z wywiadu. Poczułem się wtedy bardzo źle i uznałem, że więcej z mediami rozmawiać nie może. Jedyną redakcją, która była obecna od początku do końca, był "Super Express".

- Potem chciał pan użyć wariografu.

- Tak, i tu zaczęły się pierwsze schody. Od samego rana zachowywała się bardzo dziwnie. Była awantura, próba ucieczki z domu, uderzyła Bartka drzwiami.

- Mówiła, że nie chce tego badania?

- Nic nie mówiła. Jednak tuż po tym, jak powiedzieliśmy, że chcemy użyć wykrywacza kłamstw, zaczęliśmy monitorować stronę Antywariograf.pl, na której można znaleźć informacje, jak oszukać ten sprzęt. W tym czasie wśród pytań było jedno z Sosnowca. Był to ewidentny sygnał, że ktoś się boi.

- Katarzyna W. w końcu odmówiła badania.

- Tak, mimo półtoragodzinnego namawiania.

- Jakie były jej argumenty?

- Pokazywała, jak trzęsą jej się ręce, i mówiła, że jest w okropnym stanie psychicznym. Musiała więc wyczytać w Internecie, że osoba w takim stanie nie może być zbadana wariografem. Jednak kiedy po naszej próbie wróciła do domu, rodzice Bartka zwrócili uwagę, że kiedy słodziła herbatę, ani jedno ziarnko cukru się nie rozsypało. Była więc bardzo spokojna. Chwilę po przedstawieniu, które nam dała.

- Czyli grała?

- Tak. Dlatego następnego dnia zdecydowałem się na zmianę taktyki. Nie była to jednak łatwa decyzja, ponieważ miałem uderzyć we własnego klienta. W kobietę, która, przynajmniej według oficjalnej wersji, straciła dziecko.

- Jak do tego doszło?

- Zanim spotkałem się z Katarzyną, rozmawiałem z rodzicami Bartka. Wszyscy doszliśmy do wniosku, że jej nie wierzymy. Uzyskałem od nich pełnomocnictwa do dalszych działań.

- Co było potem?

- Zaprosiłem Katarzynę do hotelu w Mysłowicach, gdzie była nasza baza. Na początku była bardzo butna, arogancka i niezwykle pewna siebie. Dało się jednak wyczuć, że to wszystko jest niezwykle sztuczne. Wtedy powiedziałem, że jest problem.

- Wtedy wiedział pan, że Katarzyna doprowadziła do śmierci Magdy?

- Razem z dziadkami liczyliśmy się jeszcze z tym, że oddała dziecko do tzw. cichej adopcji.

- Jak doszło do jej wyznania?

- Powiedziałem, że mamy świadków, którzy twierdzą, że nikt jej nie napadł i widzieli, jak sama kładzie się na ziemi.

- Jaka była jej reakcja?

- Zareagowała agresywnie, twierdząc, że to jest ich wersja. Ona ma swoją i będzie jej bronić. Ktoś inny, pewny swojej wersji, zareagowałby spokojnie.

- Wtedy się przyznała?

- Nie, kilka minut później. Wtedy zobaczyłem ogromny strach w jej oczach. Zwróciłem się do niej: "Ty się boisz całej tej sytuacji. Powiedz prawdę". Poprosiła wtedy, żeby rodzice Bartka wyszli z pokoju. Usiadła na podłodze, a ja koło niej i zaczęła opowiadać o swoim trudnym dzieciństwie, braku wsparcia rodziny w czasie ciąży. Jednym słowem, zaczęła udawać ofiarę.

- Kiedy już powiedziała prawdę, co pan zrobił?

- Udaliśmy się na miejsce przez nią wskazane.

- Powiedział pan rodzicom Bartka, co się stało?

- Nie, powiedziałem im, żeby pojechali do domu.

- A Bartkowi co pan powiedział?

- Że dziecko nie żyje.

- To od pana się o tym dowiedział?

- Tak.

- Jak zareagował?

- Całkowicie się załamał i przytulił się do mojego pracownika.

- Widział się wtedy z Katarzyną?

- Nie. Oddzieliliśmy ich od siebie, aby potem nie zarzucono nam, że mogli ustalać wspólną wersję.

- Teraz to pan zarzuca, że policja źle działała. Co konkretnie źle zrobiła?

- Przede wszystkim to, że nie przesłuchała Katarzyny zaraz po zdarzeniu. Poza tym już w niedzielę po konferencji zgłosiłem się do policji w Sosnowcu i powiedziałem, że według mnie główną podejrzaną jest Katarzyna W. Prosiłem oficera śledczego, żeby komenda wojewódzka, która przejęła śledztwo, skontaktowała się ze mną w tej sprawie. Jednak jedyny kontakt miałem z nią, dopiero kiedy przywieziono mi wezwanie do prokuratury.

- Tak pana nienawidzą i dlatego się nie zgłosili?

- Nie sądzę.

- To jakie ma pan relacje z policją?

- Doskonałe.

- Widzieliśmy jednak pana rozmowę z rzecznikiem policji. Trudno mówić, żeby pana uwielbiał.

- Ale to nie jest policjant. Ona tylko pracuje przy policji.

- Jest policjantem.

- No dobrze, ale sądzę, że bandytę widział tylko na filmie.

- Mówił, że emocjonalnie rozjechał pan rodzinę walcem, ale przyznał też, że przyspieszył pan bieg sprawy.

- Myślę, że sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby było jakieś porozumienie między nami, tak jak było to z poprzednimi rzecznikami policji. Przecież nieraz wspólnie udało nam się dokonać rzeczy wielkich. Tymczasem kiedy my się z panem Sokołowskim kopiemy na wizji, to bandyci śpią spokojnie.

- Jest pan jednak kontrowersyjną postacią. Poseł Rozenek nazwał nawet pana hochsztaplerem.

- Myślę, że spotkamy się z panem posłem w sądzie.

- Katarzyna Kolenda-Zaleska powiedziała, że jest pan specjalistą od szopek, a to, co pan robi, jest obrzydliwe.

- Po prostu chciała zrobić show.

- I zrobiła.

- Myślała, że wyprowadzi mnie z równowagi. Ale przyjąłem to wszystko z uśmiechem.

- Był pan zaskoczony reakcją prowadzącej?

- Byłem przygotowany na ostre spięcie. Niemniej szkoda, że nie zachowała chociaż odrobiny obiektywizmu, nawet jeśli miałby być udawany.

- A tak w ogóle to może nam pan zdradzić tajemnicę swoich okularów, którą chciała rozwikłać prowadząca TVN24?

- W ostatnim czasie po prostu mało spałem.

- Jest w ogóle jakiś rozdźwięk między tym, jak odbierają pana elity, a jak zwykli ludzie. Skąd się on bierze?

- Może bierze się z mojego sposobu bycia, bo przecież moje zachowanie bywa bezczelne, a to może się niektórym nie podobać i mają do tego pełne prawo.

- Paweł Wroński w "Gazecie Wyborczej" napisał, co prawda z przymrużeniem oka: "Rutkowski na komendanta głównego policji". Chciałby pan nim zostać?

- Byłby problem.

- Czemu?

- Bo policjanci musieliby naprawdę pracować.

- A nie ma pracowitych policjantów?

- Zlikwidowałbym wiele etatów w Komendzie Głównej i zaoszczędzone pieniądze przeznaczył na policjantów w terenie. Tam fantastycznych funkcjonariuszy nie brakuje.

Krzysztof Rutkowski

Właściciel Biura Detektywistycznego i Biura Doradczego "Rutkowski"