Leszek Miller: Krzątanina prezydenta

2011-03-09 14:00

Gdyby przywódcy II RP byli nadal wśród żywych, nie zostaliby zaproszeni na beatyfikację papieża. Bronisław Komorowski zamierza bowiem zabrać do Rzymu tylko tych byłych prezydentów, którzy zostali wybrani w głosowaniu powszechnym. Narutowicz, Wojciechowski i Mościcki zostali wyłonieni tak jak Jaruzelski przez Zgromadzenie Narodowe, zatem bez szans na łaskawe oko obecnego prezydenta.

Za manewrami Komorowskiego kryje się obawa przed reakcją części mediów i polityków, którzy zaatakowali go za zaproszenie gen. Jaruzelskiego na posiedzenie RBN. Wówczas prezydent postawił sprawę jasno, twierdząc, że nie może zmieniać historii Polski ani tego, że Jaruzelski przez rok pełnił urząd głowy państwa. Miał całkowitą rację. Gdyby poważnie traktować argument, że mandat generała jest mniej wartościowy niż mandat Kwaśniewskiego czy Wałęsy, to także mniej wartościowy jest rząd Mazowieckiego, który prezydent Jaruzelski zatwierdzał. Można zresztą bzdurząc w malignie pójść dalej i powiedzieć, że skoro Sejm kontraktowy nie pochodził z pełni demokratycznych wyborów, to uchwalane przez niego ustawy, łącznie z planem Balcerowicza, są także nielegalne.

>>> Wszystkie felietony Leszka Millera

Prezydent Komorowski, uginając się przed wrzawą fałszerzy historii, nie służy dobrze Polsce. Powaga jego urzędu źle znosi krętactwa i koniunkturalizm. Nikt i nic nie może zmienić faktu, że Jaruzelski był pierwszym prezydentem III RP i że musi być traktowany tak jak wszyscy jego następcy. Dodatkowo trzeba pamiętać, że generał był świadkiem w procesie beatyfikacji papieża i że Jan Paweł II spotykał się z nim często nie tylko w trakcie jego służby państwowej, ale także już na politycznej emeryturze: raz w Polsce i dwukrotnie w Watykanie. Jaś Gawroński, eurodeputowany włoskiej centroprawicy, napisał w "Corriere della Sera", że papież w rozmowach z nim wypowiadał się o generale z wielkim szacunkiem, nazywając go polskim patriotą.

Trawiony watykańskimi rozterkami gospodarz Belwederu udzielił wywiadu, w którym obwieścił, że ma suwerenne prawo wybrać kandydata na premiera. Może to oznaczać, że ewentualna wygrana PiS nie skutkowałaby objęciem funkcji szefa rządu przez Kaczyńskiego, tak zresztą jak i zwycięstwo PO nie dawałoby takich gwarancji Tuskowi. Nie brzmi to dobrze, bo oznacza, że prezydent zastrzega sobie prawo do skorygowania wyniku wyborczego. Daje do zrozumienia, że jego osobiste przekonania i preferencje są ważniejsze niż werdykt wyborców.

Przeczytaj koniecznie: Wojciech Jaruzelski na beatyfikacji? Polacy są "za"

Warto pamiętać, że po wyborach parlamentarnych w 2007 r. Lech Kaczyński nie wahał się, komu powierzyć misję utworzenia rządu, choć miał bliższych sercu kandydatów. Nie chciał jednak "poprawiać" demokratycznego werdyktu wyborczego i misję tworzenia rządu powierzył Tuskowi. Bardzo możliwe, że słowa prezydenta doprowadzą do porozumienia, które przy szykującej się zmianie konstytucji ograniczy władzę prezydencką. Przywódcy sił parlamentarnych nie mają bowiem żadnego interesu, aby to prezydent, a nie większość sejmowa, ustalała kto jest w Polsce premierem. I ten niezamierzony skutek może być jedynym rezultatem rozpychania się pana prezydenta.