O ile pierwsza kadencja rządów okołopisowskiej prawicy upływała pod znakiem wspólnej rewolucji, to już druga naznaczona jest nieustannymi konfliktami, spotkaniami ostatniej szansy, zrywaniem i schodzeniem się koalicjantów i ciągłym potwierdzaniem, że koalicja trwa. Dzieje się to z dużą regularnością. Podobne rozmowy jak te niedzielna oglądaliśmy we wrześniu ubiegłego roku, kiedy pat w rozmowach układających na nowo relacje wewnątrzkoalicjne doprowadził do nieformalnego ogłoszenia końca koalicji. W końcu panowie się dogadali. W międzyczasie mieliśmy wojnę Jarosławów o wybory prezydenckie w kwietniu zeszłego roku i rokosz Ziobry ws. budżetu Unii Europejskiej.
Niedzielna spotkanie niczego na dobre nie zakończy, a kolejny rozejm będzie tylko preludium do kolejnej wojny w obozie rządowym. O co się pokłócą następnym razem, trudno dziś orzec, ale bez wątpienia pojawi się kolejna sprawa, która pogłębi rowy między koalicjantami. Jest to tym bardziej pewnie, że im bliżej wyborów, tym Porozumienie i Solidarna Polska silniej będzie akcentować swoją odrębność od PiS, starając się zaistnieć w oczach wyborców jako niezależne byty polityczne. To siłą rzeczy będzie prowadzić do konfliktów i straszenia końcem koalicji.
Przyjdzie w końcu moment, że ten przydługi i nudnawy serial w końcu tak nas znuży, że kiedy koalicja się niechybnie rozpadnie, nikt nawet nie zwróci na to uwagi. To, co dziś jeszcze uchodzi za wielki dramat, który musi zakończyć się wielkim hukiem, zgaśnie z cichym, żałosnym jękiem. I nikomu nie będzie szkoda.