Dziś na pierwszej linii frontu stoi przede wszystkim system opieki zdrowotnej, który od dawna trzyma się na gwoździk i taśmę klejącą i naprawdę będzie jakimś cudem, jeśli to wszystko po prostu się pod naporem koronawirusa nie zawali. Ale przecież zaraza już obnażyła słabości zbudowanego przez nasze państwo systemu społeczno-gospodarczego. Pokazała z całą mocą, na jak wątłych podstawach zbudowany jest ten nasz bezprzykładnych sukces ekonomiczny, którym kolejne ekipy rządowe tak lubiły się chwalić.
Już wiemy, że pierwszymi – oprócz osób zakażonych – ofiarami koronawirusa są pracownicy na śmieciówkach, którzy tak długo mają źródło utrzymania, jak długo potrzebuje ich pracodawca. Kiedy gospodarka w wielu obszarach się wygasza, wszyscy zatrudnieni w nich na umowych-zlecenie, umowach o dzieło, czy zmuszeni do założenie jednoosobowej działalności gospodarczej, by podnajmować się swoim pracodawcom znaleźli się w dramatycznej sytuacji. Nieobjęci żadną ochroną kodeksu pracy zostają na łasce i niełasce zatrudniających ich.
Od dawna było wiadomo, że śmieciowy rynek pracy to nieustanne źródło cierpień dla tych, którzy nie z własnej woli zostali na niego wypchnięci. To system, który odebrał ludziom stabilność i względną przewidywalność życia i stworzył kilkumilionową armię prekariatu. Już w „normalnych czasach” stwarzał on niezliczone problemy społeczne. Dziś, kiedy żyjemy w stanie nadzwyczajnym, te problemy tylko się potęgują i dowodzą, jak ważna z punktu widzenia społeczeństwa jest praca etatowa i wynikające z niej osłony socjalne pracowników. Rozpowszechnienie śmiecówek i znikający z ich powodu z rynku pracy ludzie to także gotowy przepis na kłopoty gospodarcze. Ci, którzy nie zarabiają, nie wydają pieniędzy. Nie tworzą więc popytu, który, jak wiadomo, jest solidnym kołem zamachowym gospodarki. Jeśli ludzie nie będą kupować towarów i usług, rację bytu stracą kolejne biznesy. A to błędne koło, z którego trudno będzie wyjść.
Jakby tego było mało, z całą mocą objawił się inny, wynikający w dużej mierze z uśmieciowienia rynku pracy, problem – ogromna rzesza Polaków bez ubezpieczenia zdrowotnego. 1,5 mln z nas nie jest objętych publiczną ochroną zdrowia. To ludzie, którzy i tak na co dzień drżą, żeby poważnie nie zachorować i nie trafić do szpitala, bo się mogą z rachunku przez niego wystawionego nie wypłacić. I znów, etat gwarantuje ubezpieczenie w NFZ i choć możemy – słusznie zresztą – na publiczną służbę zdrowia narzekać, to zwłaszcza w czasach epidemii bez takiej ochrony normalne życie staje się niemożnością. Choć mamy w konstytucji zapis, że „obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych”, od dawna państwo z tego obowiązku się nie wywiązuje.
Często można przeczytać w amerykańskich mediach zatrważające historie osób, których nie stać na leczenie. Kończy się to tragediami jak ta z zeszłego roku, kiedy to para seniorów ze stanu Waszyngton popełniła samobójstwo, ponieważ nie była w stanie pokryć kosztów leczenia. Według badań z 2018 roku w USA rocznie umiera 45 tys. osób tylko dlatego, że nie mają ubezpieczenia zdrowotnego. A Amerykanów, którzy go nie posiadają jest 27 mln., czyli ok. 8 proc. społeczeństwa. Mówimy tu jednak o kraju, który nie posiada powszechnej publicznej opieki zdrowotnej, ale opiera się na prywatnych ubezpieczeniach zdrowotnych i to, jaką – i czy w ogóle – pomoc medyczną otrzymasz, zależy od zasobności portfela.
Przy zachowaniu wszelkich proporcji, również w Polsce dostęp do opieki medycznej zaczyna zależeć od sytuacji ekonomicznej. Mamy grupę obywateli, którzy z racji umowy o pracę mają dostęp do publicznej opieki zdrowotnej i tych, którzy z powodu śmieciowej formy zatrudnienia go nie mają. Nie mówiąc już o tych, których stać na to, żeby niewydolną publiczną służbę uzupełnić prywatnymi ubezpieczeniami. Dziś rząd obiecuje, że każdy chory na koronawirusa, nawet nieposiadający ubezpieczenia zdrowotnego, otrzyma pomoc. Ale to tylko akcyjne działanie, które nie rozwiązuje problemów.
Te dwie pełzające katastrofy społeczne – śmieciowe zatrudnienie i brak ubezpieczeń zdrowotnych – które potęguje epidemia koronawirusa, aż proszą się o pilne rozwiązania, zaraz, kiedy sobie z koronawirusem poradzimy. Obecna sytuacja z całą mocą pokazała bowiem, jak bardzo jest źle. Ale czy ktoś te problemy będzie chciał rozwiązać?
Znana badaczka wybryków współczesnego kapitalizmu, Naomi Klein, w swojej książce „Doktryna szoku” opisywała, jak wielki kapitał wykorzystuje klęski żywiołowe, katastrofy epidemiologiczne i wszelkie kryzysy społeczne, polityczne i gospodarcze, by umocnić władzę rynków, osłabić kontrolną rolę państwa i likwidować publiczne systemy ochrony społecznej. Jednym słowem, od czasów rewolucji neoliberalnej z końca lat 70. XX w. odpowiedzią na problemy najczęściej były wymuszanie działań sprzecznych z interesem społecznym, ale jak najbardziej zgodnych z interesami wielkiego kapitału: obniżanie podatków dla najbogatszych, daleko posunięta deregulacja rynków, „uelastycznienie” pracy, demontaż państw opiekuńczych itd.
Już z wielu wpływowych środowisk w naszym kraju słychać, że trzeba „drugiego planu Balcerowicza”, że trzeba dalej „uelastyczniać” rynek pracy, bo liczą się miejsca pracy, a nie dobrostan pracowników; że trzeba likwidować programy społeczne, by mieć pieniądze na ratowanie przedsiębiorców. Pytanie, czy rządzący znów ulegną tym instynktom, jak – bez względu na barwy polityczne – ulegali im przez ostatnie 30 lat, czy jednak zrozumieją, że tego systemu nie da się utrzymać, bo dowiódł on swojej nieprzydatności. Ja tu jestem pesymistą.
Zbyt głęboko w naszym zbiorowym DNA te neoliberalne dogmaty są zapisane, żeby nawet dramatyczna epidemia koronawirusa i spodziewany zaraz po niej kryzys gospodarczy miał to zmienić. Właśnie dlatego, że ten kryzys w tej czy innej formie przyjdzie, odpowiedzią na niego nie będą polityki uwzględniające interes społeczny, ale te troszczące się głównie o partykularny interes biznesu. Choć przecież od kryzysu finansowego z 2008 roku wiadomo, że do niczego dobrego to nie prowadzi. Zbyt wielu jednak nadal nie chce tego dostrzec.