Jeśli bowiem Korea Północna zdecydowałaby się na inwazję na Południową lub ta chciałaby uprzedzić atak wojsk Kim Dzong Una, kłótnia w rodzinie stałaby się sprawą nas wszystkich. Wszystko rozgrywa się w samym sercu najważniejszego obok Europy i Ameryki Północnej obszaru gospodarczego świata. Sama Korea Południowa to z kolei 12. największa gospodarka globu i krwawa wojna na wyniszczenie zrujnowałaby ją doszczętnie. Kłopoty dotknęłyby zresztą również graniczące z Koreą Północą Chiny - exodus setek tysięcy mieszkańców Północy zatrząsłby w posadach gospodarką Państwa Środka. Z kolei wejście do Korei wojsk amerykańskich, nawet zakładając szybkie pokonanie wroga (bardzo optymistyczna wersja), sprawiłoby, że utknęłyby tam na lata. Ich kosztowna, dużo droższa niż w Iraku i Afganistanie, obecność nie pomogłaby walczącym ze skutkami kryzysu Stanom Zjednoczonym wyjść z dołka. Poza tym trzeba by w zacofaną Północ wpompować setki miliardów dolarów, aby odbudować kraj po wojnie i 60 latach rządów dynastii Kimów i wprowadzić na półwyspie względną stabilizację.
To wszystko tworzy obraz gospodarczego pandemonium, które w naszym globalnym świecie nie ominęłoby Europy, a więc także Polski, tak podatnej na kaprysy światowych rynków. Szybko byśmy zatęsknili za gospodarczym spowolnieniem, którego jesteśmy świadkami i na które tak narzekamy. Polityczne i społeczne koszty tej zapaści byłyby bardzo trudne do wyobrażenia.
Światowi przywódcy będą jednak robić wszystko, żeby uniknąć konfliktu między Koreami, bo aż za dobrze wiedzą, czym on pachnie. Nikt nie ma zamiaru wykładać pieniędzy na tę wojnę, bo nikt ich po prostu nie ma. Wie to także sam Kim Dzong Un i dlatego tak bardzo przeciąga strunę. Pytanie tylko, czy będzie wiedział, kiedy odpuścić?