- Różne konsekwencje może mieć pisanie felietonów, ale żeby wylecieć dyscyplinarnie za to z pracy, to się jednak rzadko zdarza. Jak pan to zrobił?
- Napisałem w kwietniu 2010 roku felieton pt. "Nie polezie orzeł w GWna". Tekst nie spodobał się nowemu wydawcy "Wprost", który wcześniej kupił tę gazetę ode mnie. Nowy właściciel przestraszył się, że felieton może obrazić Adama Michnika.
- Felieton doprowadził do zwolnienia dyscyplinarnego. Pan pozwał spółkę Point Group, wydawcę "Wprost", do sądu, gdzie analizowano między innymi treść publikacji. Spodobała się sędziom?
- Problem w tym, że właśnie najwyraźniej nie byli w stanie sami zrozumieć tego, co tam było napisane, i kazali mi czytać niektóre fragmenty, a potem pytali, co chciałem powiedzieć.
- To chyba miłe dla autora móc tak rozprawiać na temat swojego dzieła?
- Nie. Było to żenujące. Czułem się jak uczeń z podstawówki, którego nauczyciel pyta: a co dziecko miałeś tu na myśli.
- Felieton zdaje się niezbyt przypadł do gustu sędziom?
- Sąd podzielił na przykład opinię mecenasa drugiej strony, że dokonałem jakiegoś naruszenia dobrych obyczajów, używając określenia "wajdaizm". Co ciekawe, określenia tego w PRL-u w odniesieniu do twórczości Andrzeja Wajdy użył Antoni Słonimski i nikt go za to nie sądził ani nie represjonował. Ja to zapożyczyłem i mnie wywalono z roboty. Poza tym sąd stwierdził, że tekstem tym podgrzewałem emocje społeczne.
- Pana felieton ukazał się tydzień po katastrofie smoleńskiej i w niewybredny sposób atakował osoby przeciwne pochówkowi Lecha Kaczyńskiego na Wawelu.
- Czy atakowanie tych osób jest zabronione? Sędzia czytając uzasadnienie wyroku, czyli częściowego odrzucenia mojego zażalenia na zwolnienie dyscyplinarne, patrzył na mnie z wyrzutem, mówiąc mniej więcej: czy pan, jako dojrzały dziennikarz, nie zdawał sobie sprawy z tego, że taki tekst w tych napiętych momentach dla całego kraju mógł podgrzać atmosferę i emocje społeczne? Przeraziłem się. Przecież to już PRL pełną gębą.
- Ale co prawda, to prawda, że pana felieton wzbudził emocje w napiętym momencie.
- Przecież każdy z nas pisze po to, by wywołać reakcję, emocję, odbiór, poruszyć duszę. Takie jest marzenie każdego ambitnego publicysty, inaczej jest nudziarzem i wyrobnikiem. A ten argument o zamieszkach społecznych, niezadowoleniu, niepokojach w zakładach pracy był masowo używany przez cenzurę pod koniec PRL-u jako pretekst do niedopuszczania krytycznych wobec władz artykułów.
- Ale może czasem faktycznie powinno się nieco stonować to poruszanie duszy?
- A może czasem właśnie szczególnie powinno się tę duszę poruszać? Można o tym rozmawiać, ale na pewno nie powinno się za to karać sądownie, zwalniać dyscyplinarnie i bronić potem tych zwolnień. Powiedziano mi, że naruszyłem granice wolności słowa, ale tego, gdzie są te granice, kto je ustala, się nie dowiedziałem. Ta sprawa przekonała mnie, że konstytucja jest w Polsce traktowana jak nic nie wart świstek.
- Wcześniej przez trzy dekady był pan redaktorem naczelnym "Wprost". Nie zdarzało się panu zwalniać dyscyplinarnie?
- Pan żartuje. Na pewno nie za to, że mi się nie spodobał czyjś felieton. To byłby idiotyzm. Myślę, że tego przede wszystkim sąd nie rozumiał, że jak się przynosi tekst do redakcji, to on przechodzi przez całą procedurę - redaktorów, sekretariat redakcji, akceptują go naczelni. Mój felieton taką procedurę przeszedł. Naczelny ponosi decyzję o druku albo o niedrukowaniu. A nie zgadza się na tekst, a potem represjonuje pracownika, który go napisał.
- Ale nie dopuszczać tekstów "Wprost" się zdarzało nieraz za pana czasów.
- Każdej redakcji się zdarza. Teksty, które mogły narazić nas na procesy, czytał prawnik, czasami pracowaliśmy z autorem i zastanawialiśmy, co zmienić.
- Poglądy też wam się zdarzało zmieniać i to dość wyraziście.
- Może nie jestem obiektywny jako naczelny, ale nie przypominam sobie sytuacji, żebyśmy kogoś zwalniali ze względu na jego poglądy, co teraz jest powszechne. Spierałem się w redakcji choćby na początku lat 90. ze Stefanem Kisielewskim, którego wkurzało to, że my raczej popieramy Mazowieckiego, bo on popierał Wałęsę. Potem pisywali u nas obok siebie Czesław Bielecki i Tomasz Nałęcz. Co do samych poglądów, to tylko krowa ich nie zmienia. One ewoluowały.
- A potem spektakularnie zmieniliście opcję polityczną w 2005 roku.
- Zmieniliśmy. Przed 2005 rokiem "Wprost" był bliżej Platformy, potem poszedł w prawo. Ale nie wiązało się to z jakimiś czystkami w redakcji, choć pewnie akcenty były inaczej kładzione i dobór tekstów inny.
- W 2005 roku PiS zaczął rządzić. Podlizywaliście się władzy?
- Jeśli podlizywaliśmy się władzy, to dlaczego w 2007 roku nie zmieniliśmy poglądów, tylko zachowaliśmy bardzo ostry kurs wobec Platformy Obywatelskiej, która rządziła i umacniała swój stan posiadania także w mediach?
- I nigdy nie odrzucił pan tekstu z przyczyn ideologicznych?
- Czasem tak. Pamiętam, że odrzucałem bardzo lewackie teksty. Gazeta miała swoją konserwatywno-liberalną linię i takiej oczekiwał od niej jej czytelnik. Autorzy odrzuconych tekstów mogli pójść do innej gazety, lewicowej, która by to opublikowała. Na tym polega wolny rynek.
- Więc jakby "Wprost" w kwietniu 2010 odrzucił tekst swojego felietonisty i byłego właściciela, i naczelnego?
- To ten naczelny, czyli ja, powędrowałby do innej gazety i tam opublikował. Zaakceptowałbym taką sytuację. Mogli mi po prostu od razu powiedzieć, że w przeciwieństwie do mnie boją się Adama Michnika. Zrozumiałbym.
- Tłumaczy pan wszystko wolnym rynkiem mediów, ale to także wolny rynek niemalże wyeliminował bliskie dziś panu środowiska prawicowe z mediów.
- To prawda, że asymetria jest ogromna i gdyby niemożliwość komunikowania się z naszymi czytelnikami przez Internet, to bylibyśmy bliscy powrotu do czasów, gdy reprezentowana była niemal jedna opcja. Jak pan wie, to nie tylko wolny rynek jest w Polsce winny, ale wiele innych czynników, które się z nim kłócą.
- A nie jest tak, że strona konserwatywna była taka nieco toporna, jeśli chodzi o przekaz?
- Fakt, że często pachniała naftaliną. Jak niektórzy koledzy mawiają "ale my mamy rację", odpowiadam: i co z tego, jak nie potraficie jej sprzedać. Psychiatryki są pełne facetów, którzy mają rację.
- I teraz wszyscy mamy tego pokłosie w postaci braku z prawej strony trwałych mediów i instytucji. Budowane były nieudolnie albo zastępowano je chwilowym dorywaniem się do instytucji publicznych.
- Zgadzam się z tym. Owszem, poniosłem w pewnym momencie porażkę. "Wprost" był deficytowy, już nie miałem jak tej gazety utrzymać i musiałem ją sprzedać. Ale wciąż jestem wolnorynkowcem i uważam, że media to produkt. Powinien być nie tylko mądry, słuszny i pożyteczny, ale atrakcyjny i dobrze wypromowany.
- Rupert Murdoch mawia, że wolne są tylko te media, które na siebie zarabiają.
- Zgadzam się z tym. Oglądałem dziesiątki razy "Rain Mana" z Dustinem Hoffmanem. Jakby u nas to zrobili, to przecież raz nie dałoby się obejrzeć.
- Będąc byłym ważnym dygnitarzem PZPR, nie jest pan wiarygodny jako orędownik wolności.
- Tak, byłem w partii, tego już się nie wymaże. Ale niektórzy używają tego epitetu w stosunku do mnie, jakby to było wczoraj, a ja po 1989 roku przez ponad dwadzieścia lat kierowałem tygodnikiem, który zdecydowanie nie budował postkomunizmu, zawsze wspierał wolny rynek i modernizację.
- Co dalej będzie ze sprawą z nowym wydawcą "Wprost"?
- Wygram ją w Strasburgu.
- Właściwie uwzględniając, że w Polsce jest wielu dziennikarzy, którzy z przyczyn politycznych nie mają gdzie pracować, zostali potraktowani przez sądy jak przestępcy, zaszczuci czy zrujnowani procesami, to na ich tle nie spotkała pana jakaś wielka krzywda.
- Moich przeciwników, a także osoby, które nie przepadają za wolną prasą, mogę pocieszyć, że mam jeszcze około 30 procesów z czasów, kiedy byłem naczelnym i wydawcą "Wprost".
Artykuł pochodzi z nowego tygodnika opinii: "to ROBIĆ!"Tygodnik to ROBIĆ! ukazuje się w każdy wtorek jako bezpłatny dodatek do Super Expressu. |