W przyszłym tygodniu dzieci wracają do szkół. Ministerstwo, podobnie jak przed rokiem, zapowiada lekcje stacjonarne. Wszyscy wiemy, ile wtedy zostało z podobnych zapowiedzi. Wiemy też, ze nad Polską wisi czwarta fala epidemii. Akcja szczepień szła ślamazarnie, nie osiągnęliśmy odporności zbiorowej. To, jak będzie wyglądać jesień, jest ciągle niepewne. Nie wiadomo, czy dzieci, rodzice i nauczyciele, wykończeni zdalną edukacją, nie będą musieli wkrótce wrócić do nauki przez internet. Nawet jeśli się przed tym uchronimy, to będzie ciężki rok. Nadrobienie miesięcy nauki zdalnej to ogromne wyzwanie. Wiele dzieci ma zaległości, a pandemia odbiła się na ich zdrowiu i kontaktach z rówieśnikami. W szkołach potrzeba nowych sił, żeby sobie z tymi problemami poradzić.
Tymczasem, zwłaszcza w dużych miastach, nie ma komu uczyć. Lekcje zaczynają się w przyszły czwartek, a wciąż brak tysięcy nauczycieli. Największe problemy ma Warszawa, lecz także inne duże miasta. Tutaj życie jest drogie i za nauczycielską pensję po prostu ciężko przeżyć. Po złamanym strajku sprzed dwóch lat mało kto liczy na podwyżki, mało kto wierzy w mgliste obietnice ministra Czarnka. Wielu po prostu zmienia zawód. W dużych miastach nietrudno o pracę płatną lepiej niż nauczycielska pensja.
Inni przenoszą się do szkół prywatnych. Tam też mogą liczyć na lepsze pieniądze. Nie tylko o pieniądze zresztą chodzi – zaangażowani nauczyciele mają dość bijącej z kuratoriów dusznej atmosfery, nacjonalistycznego zaścianka, ponurej rekonstrukcji pruskiej szkoły z XIX w. Chcą stosować nowoczesne metody, uczyć współpracy i troski, a nie zmuszać dzieci do wkuwania na pamięć biografii Stefana Wyszyńskiego. Mają dość, więc odchodzą. Ci, którzy zostaną, będą mieć jeszcze bardziej pod górkę. Ktoś będzie musiał zrobić nadgodziny za kolegów, którzy odeszli.
Na tej ucieczce kadr z publicznego szkolnictwa korzystają dzieci z zamożnych rodzin. Tracą te, których rodziców nie stać na czesne w szkole niepublicznej – czyli większość. To im będzie trudniej wygrzebać się z pandemicznych zaległości, nadrobić materiał, rozwijać zainteresowania. To one nie będą miały z kim porozmawiać o problemach, bo przemęczona wychowawczyni biegnie na kolejne zastępstwo.
Epidemia i rządy prawicy tylko przyspieszyły proces, który trwa od dekad. Opowieść z lat '90 – że w wolnej Polsce każdy będzie mieć równe szanse, że wystarczy się starać – brzmi dziś jak gorzka ironia. Polska rozwarstwia się już na etapie podstawówki. Ceny za to nie zapłaci oczywiście pan Czarnek, pani Zalewska czy ich poprzednicy z poprzedniej ekipy. Konsekwencje spadną na dzieci. One, w przeciwieństwie do nauczycieli, uciec ze szkoły nie mogą.