"Super Express": - Zajmował się pan aferą Volkswagena, która z grubsza polegała na manipulowaniu wynikami emisji spalin. Koncern oszukiwał klientów z chciwości?
Jack Ewing: - Widziałem różne afery i tam chciwość była odpowiedzią. Ale nie u Volkswagena! Nie znam prawie nikogo, może poza najwyższym managementem, kto by na aferze w VW na tym zarobił.
- Zatem dlaczego?
- Z powodu czegoś, co nazwane jest kulturą Volkswagena. Tam po prostu inżynier nie umiał przyznać, że nie potrafi czegoś, co firma zadeklarowała, że będzie lub jest zrobione. Presja, żeby dostarczyć to, do czego się zobowiązało, na czas, jest zabójcza. I doprowadziła do przestępstw.
- W grudniu sąd w Polsce oddalił pozew zbiorowy klientów Volkswagena. Amerykańscy użytkownicy otrzymać mają kilkanaście miliardów dolarów.
- Nie tylko użytkownicy, ale nawet byli użytkownicy. Volkswagen przestraszył się informacji o 59 zgonach w wyniku emisji tlenku azotu...
- Właśnie! A Polacy nic? Słyszałem rzecznika Volkswagena, który powiedział, że żadnych odszkodowań w Polsce nie będzie.
- To wynika z różnic między systemami prawnymi. W USA system pozwala od bogatych firm wyciągnąć znacznie wyższe odszkodowania, stąd firmom opłaca się iść na ugodę przedprocesową. Nie mówiąc o stratach wizerunkowych.
- W Polsce sąd umył ręce, mówiąc, że to nie polska jurysdykcja, bo wada powstała w Niemczech.
- No tak. Z tymi pozwami ma problem wiele krajów europejskich w pierwszej instancji, ale w drugiej wiem, że to już się udaje.
- Komisja Europejska podobno przez kilka lat wiedziała o skandalu.
- Wiedziała.
- I nic z tym nie zrobiła.
- Niestety nic. Mamy wiele przykładów tego, że ilekroć dochodzi do czegoś, przeciwko czemu są Niemcy, albo coś narusza interes niemieckiej gospodarki, to Unia Europejska rezygnuje z dochodzenia do prawdy, nacisków, reakcji. Niemcy dominują w produkcji samochodów? Zatem Unia niespecjalnie interesowała się nadużyciami w tym sektorze. Producenci mogli wyprawiać, co chcieli. Komisja ruszyła się, i to delikatnie, dopiero po tym, kiedy skandal stał się głośny.
- Niemieckie firmy i koncerny często uchodziły za bardzo etycznie działające w swoich krajach. Dbały o pracowników i klientów.
- I w Niemczech nadal dbają i nadal mają dobrą opinię. Współpracują z pracownikami, choć niekiedy zapominają o stronie etycznej, w pogoni za jakością i wizerunkiem. Natomiast za granicą zachowują się. No, gorzej.
- Dlaczego? Skąd ta różnica?
- Użyłbym takiego porównania. Mieszkam w Niemczech od 20 lat. Oni są zazwyczaj właśnie dobrze ułożeni, uprzejmi, spokojni, zrównoważeni. Ciężko pracują. Głównie takich spotkacie. I podobnie jest z ich koncernami. I kiedy ci sami Niemcy wyjeżdżają na Ibizę, to upadlają się do granic, alkoholizują, wymiotują. No puszczają wszystkie hamulce, wstyd się do nich przyznać. I podobnie jest z ich koncernami.
- To prawda, że w Niemczech miał pan problemy z rozpowszechnianiem swojej książki i z wywiadami w mediach?
- Nie tylko w Niemczech, ale i w należących do Niemców wydawnictwach za granicą. Nie chodzi o to, że były naciski czy cenzura. Niektóre niemieckie media bardzo ostro informowały bowiem o skandalu, jak "Süddeutsche Zeitung", choć były też media sugerujące, że ta afera to spisek USA.
- Spisek?
- Były takie teksty. Wielu ludzi zorientowało się, że podobne skandale mogą dotyczyć wielu niemieckich producentów samochodów i może to uderzyć w gospodarkę. Poinformowano mnie zatem, że Niemców po prostu ten temat już nie interesuje, nawet jeżeli dotyczy skandalu w ich koncernie. To dziwne, bo interesowało wiele innych krajów.