"Super Express": - Jak się czuje osoba, o której historycznej roli uczą się dzieci w szkołach?
Henryka Krzywonos: - Czuję się bardzo dobrze, sama zresztą uczę młodych ludzi. Jestem zapraszana do szkół i chodzę tam z wielką przyjemnością. Staram się najlepiej jak umiem przekazać to, czego byłam świadkiem, ówczesną rzeczywistość, atmosferę tamtych pamiętnych dni.
- I młodzież to interesuje?
- To zależy. Bywa, że ci w wieku gimnazjalnym siedzą i słuchają, nawet zatrzymują mnie po spotkaniu, żeby dopytać, podyskutować. Ale miałam też spotkania w liceach, gdzie panowie byli wyraźnie znudzeni i chcieli jak najszybciej wyrwać się na papieroska. Trudno w tej kwestii o jednoznaczne wnioski.
- Jedna z pani córek na pytanie, co mama robiła w sierpniu 1980 roku, stwierdziła lapidarnie: "Zatrzymała tramwaj"...
- To był 15 sierpnia, piątek i obawiałam się trochę reakcji ludzi, którzy spieszyli się do domów. Kiedy powiedziałam, że ten tramwaj dalej nie pojedzie, zaczęli jednak bić brawo. Mieli świadomość, że w stoczni trwa strajk, że trzeba zrobić coś, by go wesprzeć. Później stanęli inni. Nigdy nie uważałam się za jakąś bohaterkę. Za takich mogą uchodzić ludzie, którzy przed Sierpniem byli np. w Wolnych Związkach Zawodowych. Ja Bogdana Borusewicza poznałam z ulotek. Jeszcze przed strajkami nie wahał się drukować nie tylko imienia i nazwiska, ale nawet swojego dokładnego adresu. To naprawdę była nie lada sztuka.
- Borusewicz powiedział, że sierpniowy strajk "uratowały kobiety". Gdyby nie pani krzyk, że małe zakłady władza rozgniecie, a "autobusy nie zwyciężą czołgów", być może nie byłoby Porozumień Sierpniowych i Solidarności. Dlaczego mężczyźni okazali się mniej twardzi?
- Wie pan, to trudno dziś ocenić. Ludzie kierujący strajkiem, w tym Wałęsa, musieli liczyć się ze wszystkimi strajkującymi. I nie dziwię im się. Ja byłam też w znacznie łatwiejszej sytuacji niż ci mężczyźni. Nie miałam wówczas rodziny, dzieci. Mogłam sobie pozwolić na ryzyko, bo to było tylko moje ryzyko. I trzeba podkreślić, że nie miałam wówczas pojęcia, ile ryzykuję, a oni często już mieli. Byłam w tych kwestiach zielona jak szczypiorek i dopiero później, od nich, uczyłam się polityki. Chylę przed nimi czoła. Nie mam też prawa ich oceniać, bo moją twardą reakcję umożliwiło to, że przyszłam do stoczni z zewnątrz. Nie byłam tam wcześniej i brak tej wiedzy pozwolił mi na takie ostre stanowisko.
- Gdańsk był wówczas na ustach całej Polski. A jak odbieraliście to, że strajki, zakończone porozumieniami z władzą, wybuchły też w innych częściach kraju, w Jastrzębiu czy Szczecinie?
- Muszę przyznać, że każdy wówczas robił swoje i skupiał się na własnym zakładzie, a później własnym mieście. I dopiero później dowiedziałam się, że nie jesteśmy sami, że gdzieś jeszcze coś się dzieje. I bardzo dobrze, że się działo. Ten cały protest, Solidarność nie były robione tylko przez Gdańsk, ale przez ludzi, Polaków z różnych regionów. Międzyzakładowy Komitet Strajkowy zrzeszał ludzi z całej Polski.
- Kiedy do pani, jako młodej kobiety żyjącej w PRL, dotarło, że coś z tym państwem i systemem jest nie tak?
- O, bardzo późno. Za późno. Przez długie lata nie do końca miałam świadomość, jak wygląda rzeczywistość. Choć może to być dziwne, bo ta PRL-owska rzeczywistość nieustannie się narzucała. Jak w grudniu 1970 roku, kiedy jako nastolatka oberwałam z koleżanką od milicji. Zupełnie niesłusznie, bo szłyśmy na imieniny, ale wtedy bili wszystkich, jak leci.
- Potem, już w latach 80., podczas jednej z "wizyt" SB pobiła panią, straciła pani ciążę. Doświadczyła pani różnych prześladowań, a nawet musiała zmienić nazwisko, by w ogóle móc przeżyć. Nie myślała pani po 1989 roku, że ludziom, którzy to robili, należy się sroga kara?
- Raczej daleka jestem od tego, aby odbijać sobie cokolwiek z przeszłości. Nie wiem nawet, czy poznałabym dziś tamtych ludzi. Na takie postaci szkoda czasu. Dziś, po wielu latach trudno byłoby zapewne zważyć, w jakiej skali kto zawinił. W tamtych czasach dostałam od swojego własnego wujka po gębie, bo był w milicji. I będąc sprawiedliwa, na nim też musiałabym się odegrać. A nie chcę odgrywać się na własnym wujku.
- Władze od razu zaczęły z panią dyskusję argumentami siłowymi? Nie było prób wciągnięcia do współpracy?
- Jasne, że były! Wojewoda proponował mi willę na Saskiej Kępie w Warszawie, samochód, no, naprawdę cuda. Moje rozmowy z władzami były dla nich trudniejsze o tyle, że zawsze chodziłam tam z jakąś związkową "obstawą". Zawsze miałam więc świadków na to, co próbowali robić, co proponowali i na co się zgodzili. Miałam zresztą dobrych nauczycieli, Jacka Kuronia i Andrzeja Kołodzieja, którego władze obawiały się tak bardzo, iż wyrzuciły z kraju.
- Kiedy władze wygnały panią z Gdańska, odnalazła się pani na Mazurach
- Miałam zakaz podejmowania pracy w PRL. Musiałam jednak jakoś i z czegoś żyć. Pojechałam do ciotki, na drogę dostałam od księdza Jankowskiego 500 zł, co wówczas było naprawdę dużą kwotą. Tam też władze nie chciały dać o sobie zapomnieć, dostałam kilka razy po pysku. Co ciekawe, kiedy jechałam zameldować się w gminie, to podwoził mnie znany wówczas pisarz, Zbigniew Nienacki.
- Ten od "Pana Samochodzika".
- Ten sam. Nawet o tego "Pana Samochodzika" pytał, czy czytałam. Czekałam na autobus, zatrzymał się polonez, wsiadłam. Rozmowa jakoś zeszła na Solidarność i nie wiem czemu, ale w nim aż kipiała nienawiść wobec związku, tego, co się z nim wiązało. Spytał, gdzie mieszkam. Powiedziałam, że u ciotki. I wtedy stwierdził, żebym ciotkę ostrzegła, że w okolicy ma się pojawić taka kobieta, Krzywonos. I że to niebezpieczna postać, antysocjalistyczny element itd. Jak wysiadałam, dałam mu równowartość biletu i przedstawiłam się. To był dziwny typ. W tamtym czasie napisał powieść "Raz do roku w Skiroławkach" i narobił tą książką wiele szkody. Do wymyślonych historii użył bowiem prawdziwych imion i nazwisk ludzi mieszkających w tamtej okolicy. Traktował ich zresztą z góry
- Kiedy już w latach 90. słyszała pani taki refren "za komuny było lepiej", to co pani odpowiadała?
- Był taki okres, że ludzie pytali mnie, co ja albo moi koledzy narobiliśmy. Tamte czasy były dla mnie czymś obrzydliwym, ale jeżeli ktoś ma inną ocenę, nie wchodzę w takie dyskusje. Niech sobie myśli, co chce. Gdyby było dobrze, a nawet lepiej niż teraz, to PRL by nie upadł, a pan nie rozmawiałby ze mną, ale pisał na przykład relację z kolejnego zjazdu PZPR.
- Ale musiała pani słyszeć, że Polska Ludowa tyle pani dała, a pani tak się odpłaca?
- Za dużo nie dała. Choć nie powiem, korzystałam, bo dwukrotnie pojechałam nawet na grzybobranie organizowane przez ZSMP. Wypas, jak mawiają dziś młodzi.
- Kiedy musiała się pani ukrywać, dopuszczała pani możliwość, że przegracie?
- To dotarło do mnie nieco później, że gdyby się nie udało, to kto wie, co by nam mogli zrobić? Powywoziliby gdzieś? Nie ma co gdybać, na szczęście wygraliśmy. Po Sierpniu nikogo nie zamknięto, przez pewien czas Wówczas najważniejsze było to, że pojawiła się szansa zrealizowania postulatów. To, że niektórych z nich nie spełniono do dziś, choć są możliwości, jest skandalem i zawsze o tym głośno krzyczę.
- Na przykład?
- Było tego trochę. Dziś jestem już babcią i kiedy słyszę, że moja córka nie może zapisać dziecka do przedszkola, to mnie krew zalewa. Postulat z 1980 roku o żłobkach, przedszkolach i płatnym urlopie macierzyńskim. Dwadzieścia lat wolnej Polski i wciąż czekamy. Ile można? Trudno być do końca zadowolonym.
- To może powinna pani wziąć się za politykę? Większość pani kolegów z Sierpnia wybrała tę drogę. Dlaczego pani ją odrzuciła?
- W pewien sposób zrządził przypadek. W latach 80. wróciłam do Gdańska z opinią lekarza o wykrytym nowotworze, że zostały mi jakieś 2-3 lata życia. W tym samym momencie zmarła moja sąsiadka, która zostawiła 14-letniego syna. I wiedziałam, że trzeba mu pomóc. Szybko okazało się, że to wychowywanie mi wychodzi. Pojechaliśmy w Bieszczady na spotkania z rodzinami, które adoptowały dzieci i okazało się, że świetnie się z dziećmi dogaduję. Wtedy zdecydowałam się na rodzinny dom dziecka. To był mój żywioł, a w polityce mogli realizować się inni. Zresztą zawsze uważałam, że każdy powinien robić to, co mu wychodzi najlepiej. A mnie najlepiej wychodzi praca z dziećmi.
- Rozmawiałem z ludźmi, którzy pamiętają panią jako działaczkę związkową z lat 1980-81, taką zza biurka. W sytuacji, w jakiej była wówczas Solidarność, oznaczało to de facto rolę polityczną. I mówią, że do tego też miała pani talent.
- Było tak, że po sukcesie wiele osób przychodziło do biura potrzymać Wałęsę za rękę i Lechu musiał na kogoś scedować inne obowiązki. Część przejęłam też i ja. Okazało się, że w stosunkowo krótkim czasie załatwiłam potrzebującym 46 mieszkań. Byłam uparta, gdy prezydent miasta zamykał mi drzwi, właziłam oknem. Ale to był w sumie fajny człowiek, więc nie było to takie osiągnięcie. Na swoją pracę nie patrzę jak na politykę, ale tak, że wówczas pomagałam ludziom starszym, a później dzieciom. Dziś mieszkam w Gliniczu koło Żukowa i też staram się pomagać, jeżeli ktoś jest w potrzebie.
- I nie ciągnęło pani do polityki? Tam, gdzie ma pani tak wielu dawnych znajomych, też można pomagać.
- O nie, sama przecież nic nie zrobię, a moi koledzy z dawnych lat niespecjalnie mnie przecież słuchają. Co innego, gdyby ktoś mnie zaprosił, mogłabym jako konsultant powiedzieć, czy doradzić coś w sprawie pomocy dzieciom, wielodzietnym rodzinom czy starszym ludziom. Nieodpłatnie, ale przy zwrocie kosztów za podróż, bo nie mam za wysokiej emerytury. Ale do dziś nikt mnie nie zaprosił, więc nie ma o czym mówić. Choć zapewne na takich spotkaniach, mówiąc brzydko, pieprznęłabym nieraz ręką w stół.
- Kiedy patrzy pani na kolegów i siebie z perspektywy czasu, coś z przeszłości chciałaby pani zmienić?
- Nie. Gdyby trzeba było jeszcze raz się zdecydować na strajk, postąpiłabym tak samo. Nie zastanawiałabym się nawet 5 minut. Powiem więcej, gdyby nie to, że pewnie niewiele by to dało, to i dziś bym się postawiła i postrajkowała