Ten dzień nie zapowiadał wcale tragedii. W czwartek rano ciężko chorego Czesława Kiszczaka odwiedził w domu na Mokotowie fizykoterapeuta. Od tygodni pomagał generałowi wykonywać lekkie ćwiczenia. Były szef MSW przechodził żmudną rehabilitację po tym, jak na początku września przewrócił się w domu i złamał szyjkę stawu biodrowego. Poza tym zmagał się z problemami kardiologicznymi. Niedawno zmieniono mu rozrusznik serca. Leżał w szpitalu, ale pod koniec września wrócił do domu. Od tamtego czasu leżał już tylko w łóżku.
W czwartek, czyli w dzień jego śmierci, około godziny 10 żona generała poszła na zakupy. - Przed wyjściem pogłaskałam Czesława, ucałowałam go i powiedziałam, że bardzo go kocham. Lekko się uśmiechnął - wyznaje nam zrozpaczona. W domu z generałem została opiekunka. Wszystko wskazywało na to, że Kiszczak po prostu zasnął...
Żony w domu nie było godzinę. Kiedy wróciła, od razu weszła do pokoju, gdzie leżał mąż. - Podeszłam do łóżka, bo sądziłam, że Czesław tak twardo śpi, próbowałam go obudzić, ale on nie dawał już znaku życia. Nie oddychał. Zrobiło mi się ogromnie smutno i źle. W jednej chwili poczułam, jakby wraz ze śmiercią męża umarła też część mnie... - wyznaje nam żona generała Kiszczaka. I dodaje: - Kilka dni przed śmiercią mąż chciał zaprosić do domu księdza, chciał przyjąć ostatnie namaszczenie. Odkładałam to, bo nie sądziłam, że śmierć będzie tak blisko... Nie zdążyłam... - mówi pani Maria. Ale Czesław Kiszczak najpewniej pojednał się z Bogiem. - Od kilku dni szeptał do mnie, że umiera, i robił wtedy znak krzyża. Mąż dobrze żył z Kościołem, czytał Pismo Święte - dodaje na koniec pani Maria.
Zobacz także: Czesław Kiszczak NIE ŻYJE