W 2010 roku miała 32 lata. Po latach mówi w rozmowie z „SE”, że swoje życie dzieli na przed i po Smoleńsku. W pierwszym życiu swoją przyszłość wiązała z zawodem adwokata, a to, że los skieruje ją na polityczne tory i walkę o smoleńską prawdę, miała dowiedzieć się po kwietniu 2010 roku, kiedy doszło do katastrofy smoleńskiej w której zginął jej ukochany ojciec, poseł PiS Zbigniew Wassermann.
Mimo, że od tamtych wydarzeń mija 10 lat, to posłanka wciąż roni łzy, kiedy wraca do 10 kwietnia 2010 roku.
- Strata kogoś bardzo bliskiego i uczucia z tym związane pozostają w człowieku na zawsze. Te odczucia w miarę upływu czasu się jakoś tam zmieniają, ale ból pozostaje na całe życie. Akurat teraz mamy taki okres w rodzinie, kiedy wspominamy ojca, ale bardzo radośnie. Nie rozpamiętujemy tylko bólu, ale przywołujemy miłe wspomnienia związane z tatą z całego życia. Zastanawiamy się też, co by robił dziś, co by mówił, jak się zachowywał – opowiada nam Małgorzata Wassermann.
I wspomina poranek 10 kwietnia 2010 roku. - Grało radio, a ja szykowała się do wyjścia na siłownię a później na lekcję języka niemieckiego. Nagle przerwano audycję i usłyszałam, że wydarzyła się katastrofa w Smoleńsku. Nie dowierzałam, myślałam, że to jakaś pomyłka, że za chwilę wszystko wróci do normy, ale tak się niestety nie stało. Chciałam zadzwonić, aby dowiedzieć się czegoś więcej, ale po chwili uświadomiłam sobie, że wszyscy ci ludzie byli na pokładzie samolotu... – mówi nam posłanka PiS. Dziś bardzo brakuje jej ojca. - Zwłaszcza teraz, kiedy w obliczu epidemii jesteśmy zamknięci w mieszkaniach, to taty brakuje nam jeszcze bardziej.
Na pewno wprowadziłby on do domu mnóstwo pozytywnej energii, radości życia. Gotowałby w domu, śmiałby się, również myłby samochód albo robił różne prace w ogródku przy domu. Ciężko jest osiągnąć taką radość życia, którą wnosił mój ojciec. Tego mi bardzo brakuje. Byłeś najlepszym ojcem, dla nas nigdy nie umarłeś… - wzrusza się Małgorzata Wassermann.