"Super Express": - Po ponad dwóch latach od katastrofy smoleńskiej okazało się, że w grobie Anny Walentynowicz leżą szczątki innej osoby.
Dr hab. Sławomir Cenckiewicz: - Znów od niej zaczyna się jakaś zmiana. Jest paradoksem, że to właśnie ona - wymazywana z kart historii, obrzydzana Polakom - działa nawet po swojej śmierci. Przy okazji jej ekshumacji kłamstwo runęło jak domek z kart.
- Dlaczego Anna Walentynowicz jest tak ważna dla polskiej historii?
- Na scenę historii weszła 14 sierpnia 1980 r., gdy rozpoczął się strajk w Stoczni Gdańskiej. Pierwszym z trzech postulatów sformułowanych przez robotników było przywrócenie do pracy Anny Walentynowicz. Następnie nadszedł 16 sierpnia...
- Lech Wałęsa wówczas rozwiązał strajk.
- Wezwał robotników do rozejścia się do domów. To była sobota. Absolutna większość załogi z radością skierowała się do bram stoczni, myślami będąc już na rodzinnym obiedzie. I wówczas Anna Walentynowicz z Aliną Pienkowską - jedna przy jednej bramie, druga przy drugiej - stanęły na drodze temu potokowi ludzi. Walentynowicz krzyczała z całych sił, że zwycięstwo wąskich interesów nie jest prawdziwym zwycięstwem.
- Stoczniowcy dogadali się z władzą.
- Ale chodziło o całą Polskę. I w ten sposób narodziło się to, co mamy na myśli, mówiąc o sierpniu 1980 r. - strajk solidarnościowy. Czyli nie strajk stoczniowców dla stoczniowców, lecz strajk o charakterze ogólnospołecznym i ogólnopolskim - właśnie solidarnościowy. Fenomenem było również to, że strajk, którego masowość opierała się na mężczyznach, został uratowany przez kobiety. Właśnie tego dnia, wieczorem, ukonstytuował się Międzyzakładowy Komitet Strajkowy z 21 postulatami, które również przeszły do historii.
- W tym strajku Walentynowicz odegrała jeszcze ważną rolę...
- Oczywiście. Jeździła po zakładach, które zaczęły się wyłamywać ze strajku, apelując: chłopaki, musimy strajkować wszyscy razem! Scena wręcz filmowa: zaspawane bramy oddzielające Gdańską Stocznię Remontową od Stoczni im. Lenina po wystąpieniu Anny Walentynowicz zostały odspawane i z flagami biało-czerwonymi robotnicy ze stoczni remontowej przemaszerowali do Stoczni im. Lenina, aby podporządkować się Międzyzakładowemu Komitetowi Strajkowemu. Skala protestów zaskoczyła władzę - w końcu przecież rozlały się na cały kraj.
- Doszło do negocjacji.
- W nich rola Anny Walentynowicz również była niebagatelna. Gdy wicepremier rządu PRL z zadowoleniem stwierdził, że czwarty postulat - wypuszczenie więźniów politycznych - został już omówiony, wówczas zgłosiła się ona. Istnieje zdjęcie, na którym jest uwiecznione, jak komuniści oraz jej koledzy wpatrują się w nią: co chce powiedzieć Anna Walentynowicz? A ona powiedziała, że więźniami politycznymi są również bracia Kowalczykowie skazani za akt terroryzmu. To było dla niej charakterystyczne: walczyła o wolność nie dla siebie czy swojego towarzystwa - Kowalczyków wówczas nie znała - tylko dla wszystkich.
- Jej znajomi mówią, że poza sprawami wielkimi również w prywatnym życiu wykazywała się szlachetną postawą.
- Kierowała się samarytańską zasadą pomocy każdemu. Całe życie - pomimo ciężkiej pracy i czasochłonnej publicznej działalności - zawsze miała jakichś podopiecznych, jakąś inwalidkę, której robiła zakupy, którą karmiła, obmywała. Taka była do końca życia.
- A jak wyglądało jej życie rodzinne?
- Jej największym skarbem był syn Janusz. Przyszedł na świat z nieszczęśliwego związku. Następnie na jej życiu odcisnęła się trauma śmierci ukochanego męża Kazimierza Walentynowicza, który przegrał walkę z rakiem. To właśnie u jego boku chciała spocząć.
- Jak pan sytuuje jej postać w III RP?
- Była symbolem oporu wobec metody, którą przyjęto przy Okrągłym Stole. Ona to kontestowała - uważała, że doszło do szwindlu. Uważała, że zdradzono ideały Sierpnia.
- I właśnie dlatego niezaistniała na salonach politycznych?
- Nie tylko niezaistniała - ona była zwalczana metodami administracyjnymi. Zaczęło się od tego, że w 1989 r. była w tak ciężkiej sytuacji finansowej, że nie posiadała pieniędzy na wykupywanie leków. Gdy jej przyjaciele - jak Jacek Kuroń czy Alina Pienkowska - byli już senatorami i posłami, Anna Walentynowicz prosiła o zaliczenie jej do stażu pracy lat, które spędziła w więzieniach. Przecież to nie była prośba o łaskę - jej się to należało. Ale wszyscy się od niej odwrócili. W tym pochodzący z Trójmiasta premier Jan Krzysztof Bielecki. Wróciła więc na suwnicę do Stoczni Gdańskiej i przepracowała tam jeszcze prawie trzy lata. Później zaczęła się epopeja z objazdami po kraju, gdy zamykano przed nią wszystkie drzwi, aby nie mogła spotykać się z publicznością ciekawą innej wersji historii niż oficjalna. "Ta baba nie będzie przemawiała do młodzieży" - jak się wyraził jeden ze starostów z Platformy Obywatelskiej. Przemawiała wówczas ze schodów. Inny przykład: Rada m. st. Warszawy wraz z prezydent Hanną Gronkiewicz-Waltz odmówiła Annie Walentynowicz nadania tytułu honorowego obywatela miasta. I ta wykładnia obowiązuje do dzisiaj. Nikt po 10 kwietnia 2010 r. nie zreflektował się, że wobec postaci Anny Walentynowicz należałoby się zadośćuczynienie.
- Donald Tusk bardzo przyzwoicie się zachował na lotnisku podczas ceremonii po przywiezieniu trumny...
- Tak. Nazwał ją matką Solidarności. Tylko po tych słowach nic nie zostało. Oni za chwilę podmienili pod Annę Walentynowicz Henrykę Krzywonos, ogłaszając ją "Henią Solidarność", co na okładce tygodnika "Wprost" zrobił Tomasz Lis. Zresztą było to kopią tytułu mojej książki "Anna Solidarność".
Sławomir Cenckiewicz
Historyk, autor biografii "Anna Solidarność"