Już w październiku i listopadzie wszechobecne protesty przeciwko wyrokowi wydanemu przez „towarzyskie odkrycie” Jarosława Kaczyńskiego i jej fundamentalistycznych współsędziów z TK powinny były dać do myślenia. PiS jakby nie dostrzegł, że wściekłość Polek i Polaków na opresyjne prawo aborcyjne wychodziła poza utarte schematy polityczne ostatnich lat.
Nie dało się jesiennych protestów sprowadzić do aktywności sfrustrowanych „kodziarzy”, „skompromitowanych liberalnych elit” czy po prostu niezadowolenia wielkomiejskiej klasy średniej. To, co było w nich nowego i niebezpiecznego dla PiS to fakt, że nie były one klasowym czy demograficznym doświadczeniem jednej grupy społecznej. Wściekłość na wyrok TK łączyła ludzi niezależnie od statusu majątkowego i wieku. Była też doświadczeniem mniejszych miast, które PiS wyobrażał sobie jako bastiony pruderyjnego drobnomieszczaństwa, odpornego na pokusy zachodniej dekadencji. Nic bardziej mylnego.
Podobnie PiS i jego machina propagandowa myli się, sądząc, że wystarczy brutalnie rozprawić się z wychodzącymi na ulice protestującymi, szczując ich spuszczoną ze smyczy policją czy skompromitować liderki Strajki Kobiet – Martę Lempart czy Klaudynę Suchanow (co akurat nie jest wcale takie trudne), by sprawa rozeszła się po kościach. Ani uliczne protesty nie wyczerpują społecznej niezgody na zaostrzenie prawa aborcyjnego, ani panie Lempart i Suchanow nie są przywódczyniami niezadowolonych.
PiS zdaje się nie doceniać problemu, który sobie stworzył. I choć emocje wokół aborcji mogą za chwilę opaść, będą co chwila wracać, przypominając jak bardzo PiS wlazł z brudnymi buciorami w życie Polek i Polaków. A przecież tego, jako społeczeństwo ceniące sobie swoją prywatność, nie lubimy.