Gdy słowo staje się ciałem
Ludowa mądrość głosi, że pies, który dużo szczeka, nie gryzie. I podobnie bywa w polityce: krzykliwi politycy z ustami pełnymi niedorzeczności ograniczają się najczęściej do gadania. Mądre to i sprawiedliwe. Gdyby bowiem wszystkie wygadywane przez nich idiotyzmy wpływały na praktykę rządzenia, żylibyśmy w dysfunkcyjnym państwie. Dramat zaczyna się wtedy, gdy słowo rzeczywiście staje się ciałem.
I PiS był takim psem z przysłowia: były – nie tak znowu odległe – czasy, kiedy wariackie narracje głoszone przez jego prominentów sobie, a agenda rządowa sobie. Opowieści PiS mogły sobie krążyć po orbitach szaleństwa, ale jego polityka była już bardziej realistyczna. Dotyczyło to zwłaszcza polityki zagranicznej. PiS potrafił na poziomie deklaracji wojować z Brukselą, ale kiedy w grę wchodziły realne interesy, za zasłoną awanturnictwa szukano raczej porozumienia. Tam, gdzie można było stracić unijne pieniądze, robiono krok wstecz. Jakiś czas temu resztki rozsądku PiS jednak porzucił i dziś wszyscy płacimy milionowe kary za antyunijne obsesje rządzących i ich biedasuwerennościowe opowieści o Polsce, która nie odda ani guzika. W powietrzu ciągle czuć zapach utraconych unijnych funduszy i środków z KPO.
Kolejne nieprzekraczalne – zdawałoby się – granice, za którymi jest już tylko uderzająca w polskie bezpieczeństwo polityka, przekroczono w przypadku niemieckiej oferty rozmieszczenia w naszym kraju baterii Patriot. Sądząc po wypowiedziach Jarosława Kaczyńskiego i jego klakierów, de facto odrzucenie niemieckiej propozycji wynika wyłącznie z antyniemieckich fobii prezesa PiS. Od wielu miesięcy Berlin jest traktowany przez Nowogrodzką jak główny wróg Polski i polskości. Co chwila słyszymy z ust Kaczyńskiego o próbach przekształcenia UE w IV Rzeszę Niemiecką, niemieckich zakusach na polską suwerenność czy niemieckiej kolonizacji Polski.
Póki Kaczyński ograniczał się do gniewnych pohukiwań na Niemców, można je była uznawać za szkodliwe, ale jedynie bajki pogrobowca gomułkowszczyzny i jej histerycznej antyniemieckości. Kiedy jednak ta pisowska gomułkowszczyzna dyktuje politykę bezpieczeństwa, uderzając w formułowane od lat postulaty wzmocnienia wojskami NATO wschodniej flanki Sojuszu, zaczyna to wyglądać na sabotaż.
Twierdząc, że Niemcy nie strzelaliby do rosyjskich rakiet lecących na Polskę, a w ogóle to nie można im ufać, bo Hitler, III Rzesza itd., i że dlatego patriotów, których – tu znów słowa Kaczyńskiego – jako ozdoby nie potrzebujemy, prezes na ołtarzu antyniemieckości składa bezpieczeństwo Polski i szerzej NATO. Sieje defetyzm, że Polska może liczyć tylko na siebie, podważa słynny art. 5, którego sprawczość jest fundamentem polskiej polityki bezpieczeństwa, i wreszcie skłóca nas z Niemcami – naszym największym sojusznikiem w regionie i zapleczem ewentualnego frontu obrony przed rosyjską inwazją.
Kiedy wobec barbarzyństwa Putina w Ukrainie potrzebujemy niezachwianej jedności Zachodu, Kaczyński tę jedność podważa. Kiedy Niemcy wykonują krok w kierunku odejścia od ostrożności wobec Rosji, Kaczyński kładzie się przed nimi Rejtanem. Co więcej, niemiecka oferta przyszła w odpowiedzi na kryzysową sytuację w Przewodowie. To reakcja, której od sojusznika z NATO normalnie byśmy w takim momencie oczekiwali. Normalnie jednak nie jest, kiedy bezpieczeństwo państwa składa się na ołtarzu partyjnej ortodoksji.