"Super Express": - Kazał pan czekać aż 6 lat na swoją nową powieść. Pańscy czytelnicy chcieliby wyciskać z pana jedną powieść rocznie.
Jonathan Carroll: - Wiem... Nie będę kłamał, po prostu utknąłem. Zdarzyło mi się to pierwszy raz, wcześniej opowiadanie historii przychodziło mi bardzo lekko. Żona żartowała, że po prostu się starzeję (śmiech). Możliwe. Niektórzy pisarze wydają książki tylko dlatego, że mają widownię, która i tak to kupi. Ja pod koniec życia chciałbym mieć poczucie, że wykonałem swoją pracę uczciwie.
- Z pytań, które zadają czytelnicy na spotkaniach, może pan wywnioskować, skąd się bierze pańska popularność w Polsce?
- Rzeczywiście, w Polsce moja twórczość od początku "zaskoczyła". Od kiedy Stanisław Lem polecił moją "Krainę Chichów" pismu "Fantastyka", ponad 25 lat temu. I jestem bardzo wdzięczny pańskim rodakom, gdyż jako pierwsi zrozumieli mnie jako pisarza. Później stałem się popularny w innych krajach. Popularność trudno jednak wytłumaczyć. Dlaczego Justin Bieber jest aż tak popularny, choć robi dokładnie to samo, co kilku innych nastolatków?
- Może istotne było to, że pańskie powieści rekomendował Stanisław Lem?
- Na wielu rynkach rekomendowali mnie Stephen King lub Neil Gaiman i nie zawsze przekładało się to na popularność. Ludzie słuchają chyba raczej rekomendacji kogoś, z kim się przyjaźnią lub kochają.
- Zanim poznał pan Lema, znał pan jego książki?
- Tak. Poznałem go, kiedy mieszkał w Wiedniu. Byłem nauczycielem jego syna, Tomasza. Tomasz wiedział, że piszę i przeczytał "Krainę Chichów". Bez mojej wiedzy dał ją także ojcu. I niespodziewanie dostałem list od Stanisława Lema ze słowami: "uczy pan mojego syna i tak jak pan jestem pisarzem". (Śmiech) Ktoś o takiej pozycji pisze, że jest pisarzem "tak jak ja". Przekazał książkę wydawnictwu w Polsce. I tak się zaczęło. Choć jeszcze kilka lat wcześniej chciałem porzucić pisarstwo.
- Dlaczego?
- Napisałem trzy powieści i żadna nie była popularna. Sprzedałem po kilka tysięcy egzemplarzy. Dałem sobie ostatnią szansę. Właśnie "Krainę Chichów".
- Lem przez lata starał się przekonać wydawców i czytelników, że science fiction może być poważna. Pan przekonuje, że powieść dla dorosłych może mieć wiele z fantastyki, horroru, magii...
- Wciąż utrzymuje się pewien snobizm krytyków i części czytelników, którzy lubią się ograniczać. Często spotyka się ludzi, którzy mówią z dumą: "nie czytam science fiction" albo "nie czytam kryminałów". Jak to nie czytasz? Czy kiedykolwiek przeczytałeś George'a Pelecanosa? To znakomite powieści, ale wielu po nie nie sięgnie, bo uzna je za kryminały. Jeżeli lubisz książki, to lubisz dobre pisarstwo. Lubisz dobre pisarstwo, to sięgniesz po nie, niezależnie od tego, jak je szufladkują, albo będziesz głupcem.
- Pana też lubią szufladkować?
- Neil Gaiman opowiadał, jak na spotkaniu w Polsce zapytano go o ulubionych autorów fantastyki. Wymienił m.in. mnie i na widowni wstał taki ogromny, umięśniony facet. Tubalnym, dość groźnym głosem stwierdził: "Jonathan Carroll nie pisze fantastyki". Wzbudzał respekt. Gaiman zgodziłby się wtedy ze wszystkim (śmiech).
- Jeden z brytyjskich pisarzy powiedział, że "gdyby Carroll nosił trójczłonowe nazwisko i urodził się w Ameryce Łacińskiej, to wszyscy cmokaliby z zachwytem nad tym, że uprawia realizm magiczny".
- Te przychodzące mody i snobizmy są faktem. W USA reklamują mnie jako "amerykańskiego Murakamiego". A ja nie przepadam za Murakamim!
- Właśnie, na ile amerykańskim? Mieszka pan jednak od niemal 40 lat w Wiedniu.
- Tak, dłużej niż mieszkałem w USA.
- I deklaruje pan, że lubi Kraków. Pojawia się w pańskich powieściach. Dlaczego? Dla wielu to gorsza i biedniejsza wersja Wiednia.
-Nie zgadzam się. W Krakowie jest mnóstwo młodych ludzi, pięknych twarzy, które kontrastują z bardzo starymi, średniowiecznymi budynkami. 20-letni entuzjazm z 500-letnimi murami w tle. To coś wyjątkowego. Nie widziałem tego w takiej skali nigdzie na świecie. Lubię pojawić się tam i tylko siedzieć, obserwując.
- Pański ojciec także był pisarzem...
- Tak, ale nie chciałem iść w jego ślady. Nawet jako pisarz lubię myśleć, że ojciec był bardziej scenarzystą. Do pewnego momentu w ogóle nie czytałem książek! Pierwszą przeczytałem dość późno, tylko dlatego, że brat mi za to zapłacił. "Myszy i ludzie", za jednego dolara. Lepiej nie pytać o to, kim chciałem być za młodu.
- Czyli muszę zapytać.
- Kryminalistą (śmiech). Dwaj bracia i siostra byli wspaniali. Świetne wyniki w nauce, uzdolnieni. Byłem najmłodszy i szukałem jakiejś swojej tożsamości.
- W jakim sensie kryminalistą?
- W dosłownym. Przestępcą. Oczywiście nikogo bym nie zabił, ale byłem okropnym dzieckiem. Kradłem i wdawałem się nieustannie w bójki, chodziłem zakrwawiony. Policja sugerowała rodzicom, by coś ze mną zrobić. I wysłali mnie do prywatnej, dość rygorystycznej szkoły.
- I tam zrobiono z pana feministę. Powiedział pan, że Bóg musi być kobietą, bo mężczyźni byliby za głupi do takiej roli.
- (śmiech) Postrzegam kobiety jako postaci znacznie bardziej interesujące. Mężczyźni myślą w nieskomplikowany sposób: czarne, białe, tak, nie, seks, sport, robota, jedzenie. Kobiety nie potrzebują tak prostych odpowiedzi. Często nie potrzebują ich w ogóle, lubią dyskutować. Gdy wkurza cię szef, to mężczyzna zasugeruje, byś odszedł albo powiedział szefowi, żeby się odp... Kobieta zapyta, dlaczego cię wkurza i zacznie rozmowę. To rozwija. Nie wiem, czy robi to ze m nie feministę, ale możecie mnie tak nazywać.
Jonathan Carroll
Pisarz