ONZ poinformowała, że w Syrii zginęło już ponad 100 tysięcy ludzi. I zginie jeszcze kilkadziesiąt tysięcy, może więcej. Dlaczego? Dlatego, że Zachód nie kiwnął w swoim czasie palcem, a dziś być może jest już za późno. Radykalni pacyfiści powinni się z tych trupów jednak cieszyć. Czyż zawsze nie było ważniejsze to, żeby Ameryka nie toczyła już kolejnych imperialnych wojen? No to nie toczy.
Coraz więcej osób ogląda się na najpotężniejsze państwa na świecie i głośno pyta: dlaczego jesteście tak bezradni? Owszem, sytuacja w której Stany ruszają na wojnę trudną do uzasadnienia, albo licząc na surowce, nie jest sytuacją wygodną. Sytuacja w której ruszyć na wojnę powstrzymującą krwawą rzeź nie ma kto, jest jednak sytuacją znacznie gorszą.
Gdzie są dziś wszyscy ci, którzy tak chętnie manifestowali przeciwko "wojnom USA"? Jaki jest ich pomysł na rozwiązanie sytuacji w Syrii? Bo wydaje się, że jedynym wyjściem, dziś niewykluczone, że spóźnionym, była właśnie wczesna interwencja zbrojna. Przynajmniej ograniczona do aktywności lotnictwa. Wygląda jednak na to, że radykalni pacyfiści dołożyli swoje do wybuchu II wojny światowej (liczne wystąpienia i demonstracje przeciwko angażowaniu się w wojnę Hitlera z Polską) i od tamtej pory nie poczynili żadnych postępów.
Koalicja ścierwojadów
Kiedy USA zajmowały Irak, w Europie stworzono sojusz dumnie nazywany "koalicją pokoju". Koalicja pokoju to była Francja, Niemcy, Rosja (jak wiadomo zawsze kojarząca się z pokojem) i Chiny (też pokój miłujące). Koalicji nie podobały się wojny wszczynane przez Biały Dom i używały do wyrażenia tego niezadowolenia wielkich słów i tabunów demonstrantów. Demonstranci lubili pokrzyczeć przeciwko Bushowi, bo jak przychodziło do prezydentów lewicowych (jak Clinton, który szykował się do wojny z Saddamem, albo bombardował Serbię) to krzyczeć już nie było tak modnie.
Dziś, kiedy w Syrii liczba ofiar śmiertelnych konfliktu przekroczyła prawdopodobnie 100 tysięcy osób, jakoś o koalicji pokoju nie słychać. To znaczy nie słychać o Francji i Niemczech, bo Rosja i Chiny jak zwykle w takich przypadkach pełnią rolę ścierwojadów, które żywią się sytuacją, w której trupów jest jak najwięcej. Nie tak dawno "Financial Times" przytoczył słowa wiceministra gospodarki Syrii, który przyznał, że wspomniane trzy kraje wspierają reżim Asada dostarczając co miesiąc ropę wartości pół miliarda dolarów i zapewniając dyktatorowi linie kredytowe. Teraz tylko utrzymać dyktatora u władzy i będzie spłacał kredyty z odpowiednim procentem na koszt własnego społeczeństwa.
Amerykanie po nauczce Iraku i Afganistanu nigdzie już się z interwencjami nie palą. John Kerry na konferencji w ONZ podkreslił, że tego konfliktu nie da się rozwiązać metodami militarnymi. Tyle, że nie bardzo wiadomo jakimi innymi. No i dojście do rozwiązania metodami niemilitarnymi kosztować będzie zapewne kolejne dziesiątki, a może i setki tysięcy ludzi.
Demonstrowanie jest trendy
Im dłużej państwa Zachodu tylko udają, że zależy im na rozwiązaniu sytuacji w Syrii, tym większe szanse po stronie rewolucji uzyskują skrajni fundamentaliści islamscy. Są lepiej zorganizowani, mają sprzęt i pieniądze. Niewykluczone zatem, że wojna skończy się podziałem Syrii na dwa kraje, z których w jednym rządzić będą ludzie dotychczasowego dyktatora, a w drugim islamscy maniacy, którzy w razie potrzeby dorżną tych, którzy nie będą im pasowali do właściwego modelu państwa.
Islamscy fundamentaliści nie staliby się tak silni, gdyby Zachód zareagował na czas. Nie zareagował, ale dzięki temu wielu "przeciwników wojny" będzie miało kolejny kraj, który dostarczy im tematów do licznych wieców i demonstracji. Pooburzają się na nich na obrzezanie dziewczynek, kary więzienia za cudzołóstwo dla gwałconych kobiet i kamienowanie prostytutek. Ale czemu nie? Demonstracje są przecież takie fajne! Zawsze można na nich wyrwać jakąś dziewczynę na koszulkę z Che Guevarrą, modny kapelusik i zestaw radykalnych poglądów przeciwko tym chciwym imperialistom z USA...
Mirosław Skowron