"Super Express": - Do zjednoczenia prawicy nie dojdzie? O co poszło? Mówił pan, że do tej pory rozmawialiście o programie i różnicach, które są do przejścia.
Jarosław Gowin: - Ufam, że dojdzie. Być może chcieliśmy zakończyć te rozmowy zbyt szybko i nie było czasu, żeby dogadać szczegóły. Okazało się, że pewne wcześniejsze ustalenia nie mogą jeszcze obowiązywać.
- Plotkuje się, że poszło o miejsca na listach i pieniądze z budżetu na działalność partii?
- Nieprawda, że poszło o jakiekolwiek pieniądze czy miejsca na listach. Na ustalenia personalne przyjdzie czas po zjednoczeniu. Co prawda do wyborów samorządowych jest już niewiele czasu, ale do parlamentarnych naprawdę go wystarczy. I gotów jestem startować z ostatniego miejsca w Krakowie.
- Nie wierzę, że poszło o wysokość przyszłych podatków po dojściu prawicy do władzy.
- Nie mogę jeszcze mówić o wszystkich kwestiach, których dotyczyły rozmowy. Będziemy je kontynuowali.
- Nie wygląda to trochę tak, że pan i Jarosław Kaczyński to jeszcze byście się dogadali, ale politycy wokół was niekoniecznie?
- Problem nie leży po naszej stronie. To raczej kłopot dojścia do porozumienia wewnątrz Prawa i Sprawiedliwości. Pozornie uważa się, że to jest jakaś niemal dyktatorska władza Jarosława Kaczyńskiego, ale praktycznie wcale to tak nie wygląda. I jak rozumiem, jest w PiS jakiś opór przeciwko pewnym naszym ustaleniom.
- Zbigniew Ziobro, pomimo plotek o wystawieniu go do Senatu w miejscu, w którym PiS nie miał senatora, zapowiada elastyczność. Może panu jej zabrakło?
- Nie zabrakło. I wydaje mi się, że porozumienie między Polską Razem i PiS może być łatwiejsze niż między Jarosławem Kaczyńskim i Zbigniewem Ziobrą. I to jest dowód mojej elastyczności. Choć przy postulatach gospodarczych będę się upierał. Myślę o obniżeniu podatków, o niższym ZUS dla małych przedsiębiorców.
- Nie dziwi to pana? Po 25 latach niepodległości spory osobiste są w polskiej polityce ważniejsze niż program...
- Rzeczywiście PiS i Solidarna Polska to niemal programowe bliźniaki. Oczywiste jest jednak, że bariery emocjonalne związane z odejściem grupy polityków skupionych wokół Zbigniewa Ziobry są olbrzymie i wymaga wysiłku to, żeby je przełamać. I nie powiedziałbym, że są ważniejsze niż program. Polityka jest jednak robiona przez konkretnych ludzi, a ludzie to także emocje. Musimy to uwzględniać.
- Załóżmy, że zjednoczenie się powiedzie. Usłyszymy Jarosława Gowina mówiącego o zamachu Rosjan na prezydenta, o "przypadkowym prezydencie Komorowskim" bądź spisku Tuska i Putina?
- Tego typu opinii z moich ust pan nie usłyszy...
- To może się pan okazać kiepskim PiS-owcem.
- Podkreślmy, że nawet w PiS tego typu opinie nie są tak powszechne i są raczej skrajne. Nie będę jednak PiS-owcem, rozmawiamy o stworzeniu koalicji ugrupowań. Idę swoją drogą, ale mam świadomość, jak głęboki jest kryzys państwa. Mam tę świadomość nawet bardziej ostrą niż którykolwiek z posłów PiS, gdyż uczestniczyłem w rządach PO, wiem, jakie są słabości państwa, jak ogromna jest degrengolada Platformy. I właśnie ta świadomość skłoniła mnie do przyjęcia propozycji Jarosława Kaczyńskiego, byśmy rozpoczęli współpracę.
- Kiedyś powiedział pan też, że w polskiej polityce jest wybór nie tylko między Kaczorem a Donaldem. Te rozmowy zjednoczeniowe pokazują, że jednak nie ma?
- Wybory do europarlamentu pokazały, że jest taka przestrzeń, ale raczej dla partii antysystemowej, głoszącej hasła skrajne, wykorzystującej niechęć Polaków do całej klasy politycznej. Tak jak w przypadku Janusza Korwin-Mikkego.
- Czyli nie ma ucieczki i poważną politykę można uprawiać tylko w PO lub PiS?
- Nie ma pan racji. Czym innym jest przynależność do PiS, a czym innym stworzenie dużego bloku centroprawicowego, w który wciąż wierzę. To byłyby zróżnicowane i odrębne organizacyjnie ugrupowania, ale w jednym bloku. Chciałbym, żeby partie centroprawicowe wspólnie odsunęły Platformę od władzy i rozpoczęły proces naprawy państwa. Kongres zjednoczeniowy mógłby być początkiem marszu do władzy.
- Jakby pan porównał pierwsze swoje rozmowy z Donaldem Tuskiem i Jarosławem Kaczyńskim z tymi ostatnimi?
- Wie pan, w przypadku Kaczyńskiego nie ma istotnej różnicy. To był i jest człowiek bardzo zdecydowany w poglądach i w związku z tym nie jest łatwym partnerem w negocjacjach. U Donalda Tuska obserwowałem zaś ewolucję, która niestety oznaczała zmianę na gorszę. Premier Tusk ma dziś władzę większą niż ktokolwiek w Polsce po 1989 roku. I niestety on sam, jak i Platforma, moja była partia, wyzbyli się idei i wartości, a celem stała się władza dla samej władzy. Słychać to na taśmach.
- Gdyby nawet to zjednoczenie się udało... Cztery lata temu porównał pan PiS do włoskiej Partii Komunistycznej, która przez lata bardzo popularna nie mogła uzyskać większości z braku możliwości koalicyjnych. Dziś te możliwości koalicyjne pan widzi?
- W rozmowach z prezesem Kaczyńskim widzę otwarcie się na współpracę z innymi ugrupowaniami. Pytanie, czy równie otwarte jest jego otoczenie. Mamy też nową sytuację w polityce. Afera taśmowa pokazała, jak głeboką degrengoladę przeżywa obóz władzy.
- Ja mam wrażenie, że premier Tusk tę aferę już przetrwał. I jego zdolność koalicyjna jest niemal nieograniczona.
- Myślę, że tym razem wielu wyborców Platformy nie zapomni ani słów, ani języka najbliższych współpacowników Donalda Tuska. Dla wyborców PO dogadywanie się z prezesem NBP, by drukował puste pieniądze, by pozostawić jakąś partię u władzy... To musiał być szok. Kariera Sienkiewicza jest już skończona, a minister spraw wewnętrznych, który dał się nagrać grupie kelnerów, jest postacią z kabaretu, nie z polityki.
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail