Staje się coraz bardziej jasne, że do wyborów w 2023 r. PiS pójdzie samodzielnie, bez swoich koalicjantów. Ci poczuli się w tej kadencji swoją siłę, bo wisi na nich sejmowa większość Zjednoczonej Prawicy, więc nie chcą już odgrywać roli przystawek, które szczekają tak, jak im każe Nowogrodzka. Stąd też nieustanne konflikty w koalicji, które z dużą regularnością wybuchają, każąc zadać sobie pytanie: czy to już moment, kiedy się ona rozpadnie.
To, że koalicja trwa, jest przede wszystkim decyzją Jarosława Kaczyńskiego i to z jego łaski i koalicjanci mogą obficie korzystać z synekur, w których PiS i okolice się rozmiłowały. Aby przypadkiem nie popaść w niełaskę, koalicjanci muszą raz na jakiś czas prężyć muskuły, bo im rozpad koalicji opłaca się dziś najmniej. W razie wcześniejszych wyborów, nie byliby na nie gotowi i przepadli w nich z kretesem. Dając sobie czas, próbują przypomnieć o swoim znaczeniu i możliwych alternatywach dla PiS. Ale czy dla Solidarnej Polski jest zbawienie poza Nowogrodzką?
Samodzielne istnienie SP to przepis na kanapową partię radykalizujących się prawicowców. Ale i poza sojuszem z PiS nie bardzo mają gdzie szukać sojuszników. Choć od wyborów w 2019 r. ziobryści rozpychają się pod prawicową ścianą, gdzie umościła się Konfederacja i tam próbuje znaleźć swoje miejsce, ale przestrzeni tam niewiele. Także sojusz z Konfederacją nie wchodzi w grę. Już dziś w tym politycznym bycie więcej jest generałów niż żołnierzy i nikomu nie jest potrzebny tam kolejny, który ma dodatkowo ambicje bycia marszałkiem. Zresztą współpracę z Ziobrą nie raz wykluczał już jeden z liderów Konfederacji, Krzysztof Bosak.
Kiedy więc Janusz Kowalski przekonuje, że jakby przyszło co do czego, to pójdą ramię w ramię z konfederatami, to tylko mówi, a przed Solidarną Polską niepewna przyszłość.